Jak po pewnych schodach trafiliśmy do USA, czyli nasz powrót ze Szwecji.

Powrót do Polski rozpoczął się pewnego lipcowego poranka na campingu w Vadstenas,
gdzie w poprzednim odcinku mieliśmy naszą bazę wypadową.
Tak bardzo rozsmakowaliśmy się w szwedzkiej prowincji, że postanowiliśmy od tej chwili unikać głównych dróg.
Jechaliśmy na wschód mijając takie metropolie, jak Hagebyhöga, Fängelsta, Varv, Fornäsa, Klockirke, czy Filstad.
    W ten sposób dotarliśmy do Berg z największą atrakcją Göta Kanal- schodami Carla Johana-
ciągiem siedmiu śluz nad jeziorem Roxen.    
Jest to zaprawdę fascynujące widowisko, gdy kolejne stopnie schodów wypełniają się wodą i jachty „idą” pod górę śluza za śluzą. Spędziliśmy tam praktycznie całe przedpołudnie obserwując ten niecodzienny spektakl.
Tak na marginesie: jest to piękne uczucie, gdy nic Was nie goni, gdy nie musicie dzisiaj być jeszcze w punkcie B i jeszcze w C itd. Mogliśmy - tak, jak wielu Szwedów - położyć się w cieniu na trawie i leniwie obserwować ruch na śluzach.

 pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.01.jpgpliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.02.jpgpliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.03.jpgpliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.04.jpgpliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.05.jpg

Pojechaliśmy na północ przez most zwodzony w Berg i w Kungsbro skręciliśmy na zachód.
W Jungsbro obejrzeliśmy ( kolejny) akwedukt, by drogą biegnącą wzdłuż toru wodnego pojechać dalej na zachód
przez Ljung i Slöbacka do Brunneby, gdzie wybudowano kolejny akwedukt.
    I tak dotarliśmy do Borensberg z ręcznie (!!) obsługiwaną śluzą.
Liczyliśmy trochę na spotkanie z Arnoldem Schwarzenegerem, albo z panem Mariuszem Pudzianowskim ( ukłony, panie Mariuszu!), ale na miejscu okazało się, że do obsługi „maszynerii” wystarczy dużo mniejsza masa mięśni.


Jako, że Motala z jego atrakcjami już zwiedziliśmy mogliśmy odbić na północ w drogę nr 211 i następnie w 51.
Za Hjortkvarn skręciliśmy w lokalną drogę i przez Bo, Brevensbruk, Vrettssta i Ättersta dotarliśmy do drogi nr 56.
W Äs skręciliśmy na północ i przekroczyliśmy jezioro Hjälmtrem.
Teraz tylko Alberga i w Vastermo skręciliśmy na przepięknie położony na półwyspie camping Herrfallet.
Oczywiście prościej i łatwiej byłoby z Motala pojechać do Örebro i do Arboga, ale jakoś tak nie przepadamy za autostradami.
I przede wszystkim: NIGDZIE NAM SIĘ NIE ŚPIESZYŁO!!!

Podaję tylko numery dróg i nazwy kolejnych miejscowości, ale za tymi suchymi, bezdusznymi informacjami
kryją się istne cudeńka ukryte pod wspólna nazwą: „Szwedzka prowincja” ze swoją niepowtarzalną atmosferą
pełną spokoju i pięknych widoków.

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.07.jpg

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.06.jpg

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.08.jpg


Proszę: unikajcie głównych dróg, gdy będziecie w Szwecji!

Byliśmy wierni niepisanej tradycji i kolejny świt zastał nas w drodze.
A była to droga do… USA, a konkretnie do Västeras.

Przede wszystkim chciałbym w tym miejscu bardzo podziękować mojej kochanej Jagódce za to,
że wytrzymała nieziemski upał i prażące słońce na terenie lotniska (brak cienia!).
 Która żona wytrzymałaby coś takiego dla swojego lekko powalonego męża, który zaciągnął Ją do Västeras na POWER BIG MEET?
Jest to trzydniowe święto wielbicieli amerykańskich krążowników szos z lat 50 i 60 ubiegłego stulecia,
kapiących chromem i niklem, o gabarytach niewiele mniejszych od małych lotniskowców ( mowa oczywiście o samochodach,
a nie o wielbicielach, chociaż niektórzy z nich byli SŁUSZNYCH rozmiarów·)
Co roku, od 33 lat, zawsze na początku lipca organizowany jest w Szwecji największy na świecie
zlot tych arcydzieł sztuki motoryzacyjnej.
W tym roku wzięło w nim udział przeszło 17 tysięcy samochodów z 26 krajów - w tym z USA, Rosji, Kanady, Meksyku,
Australii, Japonii, Izraela, Turcji, Maroka i z większości krajów europejskich.
Był również piękny Dodge z Polski.

Skąd u Szwedów taka miłość do USA?
 Historycznie rzecz ujmując rzecz cała zaczęła się na przełomie XIX i XX wieku, gdy z powodu głodu za ocean ruszyły
 „za chlebem” miliony Skandynawów.
Praktycznie każda rodzina szwedzka ma przynajmniej jednego krewnego w kraju Wielkiego Brata.
Gdy w połowie XX wieku znacznie poprawiła się sytuacja finansowa Szwecji młodzież mogła poświęcić więcej czasu tylko na swoje przyjemności.
Był to czas ekscytacji Stanami Zjednoczonymi z ich highway’ami pełnymi coraz większych samochodów
o niespotykanych na Starym Kontynencie kształtach.
Kto wówczas prawił o kryzysie paliwowym, efekcie cieplarnianym, dziurze ozonowej i podobnych „ drobiazgach”?
Buntowniczy James Dean był ich idolem i obowiązywało hasło sex, drugs & rock’n- roll.
Powstawały nawet „gangi” składające się z odpowiednio ubranych, uczesanych i wyżelowanych osobników chętnych do „wypitki i do wybitki”.
Gdy na scenie pojawili się hippisi, a później punkowcy dochodziło do częstych „zadym”, z którymi nie bardzo radziła sobie lokalna policja.

Wracając do historii zlotu:
pierwszy z nich, jeszcze bardzo „nieśmiały” odbył się w Andrstorp w roku 1978: czterysta osób podziwiało 800 pojazdów.
Z czasem było ich coraz więcej - zarówno zwiedzających, jak i maszyn, więc w 1984 roku znaleziono inne miejsce
właśnie w Vasteras - niecałe 100km na zachód od Sztokholmu.
Lokalne lotnisko Johannisber jest w stanie przyjąć ogromną ilość wypieszczonej stali.
Życie toczy się jakby czterotorowo: obok wystawy pojazdów trwają konkursy (w 13 kategoriach!!),
Power Swap Meet - największa w Europie giełda części (nowych i używanych) oraz „gwóźdź programu”
- Cruising - gromadna jazda samochodami po wytyczonym szlaku prowadzącym przez miasto i okoliczne drogi.
Aby uniknąć przykrych incydentów z poprzednich lat policja bardzo często korzysta z alkomatów.
Osobną atrakcją, z której korzysta całkiem spora grupa zlotowiczów jest możliwość zawarcia związku małżeńskiego
w tej niesamowitej scenerii - dla autentycznych fanów amerykańskiej motoryzacji jest to swego rodzaju obowiązek.
Apogeum stanowi Fine Car Parady - specjalna runda Cruising’u, w której biorą udział tylko zwycięzcy poszczególnych konkursów.
 Jest to coś w rodzaju prezentacji elity wybranej spośród wielu tysięcy aut.
Trochę żałowałem, że nie przyjechaliśmy tu moim motocyklem - na teren zlotu wpuszczane są tylko te pojazdy „nieamerykańskie”,
które przekroczyły 40 rok życia.
Ciekawe, czy fani zgniłego kapitalizmu i imperializmu amerykańskiego przyznaliby należną przecież nagrodę okazowi
światłej myśli technicznej ludzi radzieckich kierowanych jedynie słuszną myślą partii robotniczo - chłopskiej.

Aby dojechać do USA nie potrzebowaliśmy drogowskazów - po prostu pojechaliśmy w tę stronę,
w którą kierowały się skrzydlate pojazdy o imponujących gabarytach i kształtach.
Na parkingu przeznaczonym dla „normalnych” samochodów zostaliśmy bardzo sprawnie rozlokowani
przez miłych panów z obsługi o godzinie 9.00.
Dziesięć minut później rozpoczęła się trwająca osiem godzin przerwa w moim życiorysie.
Ze świata zewnętrznego pamiętam tylko troskliwą twarz mojej Jagódki podającej mi od czasu do czasu coś do picia i jedzenia…
Gdy trafiłem na stanowisko szwedzkiej firmy Redneck Bikes i zobaczyłem ich dzieło stworzone na bazie Indiana
(klasycznego motocykla z lat 50 - tych XX w.) poczułem, że ziemia usuwa się spod moich stóp.
Po blisko godzinie spędzonej w tym miejscu zostałem ewakuowany przez zatroskaną moim stanem psychicznym Jagódkę.
 Ech, że też nie zabrałem ze sobą skarbonki z drobnymi: za „jedyne” 20 tysięcy € byłbym najszczęśliwszą istotą w Kosmosie!!
Trudno: świnki- skarbonki niet, Lotek nie bardzo mi sprzyja, żaden miliarder mnie nie lubi ( a może jednak?), więc…

Wieczorem, aby schłodzić emocje zanurzyłem się (jako jedyny dorosły) w zimnych wodach jeziora i zasnąłem niespokojnym snem.
 Śnił mi się Indian, tony chromowanej blachy, znowu Indian, niebotyczne skrzydła krążowników, Indian, Indian, Indian…

Oto moje osobiste przedstawienie nierealności tego miejsca z podkładem muzycznym w postaci
psychodelicznej muzyki Jimi Hendrixa „This is America” z roku 1968:

KLIKNIJ TUTAJ

Po śniadaniu raz jeszcze zastosowałem zimną hydroterapię w jeziorze i mogłem ( w miarę spokojny) zająć miejsce pasażera.

Wierni swym założeniom unikaliśmy głównych dróg jadąc na południe w kierunku Linköping.
Tuż przed nim, koło Askerby skręciliśmy w drogę nr 35. I to był trafny wybór.
Moje skołatane mózgowie zaczęło wracać do normy po wczorajszej orgii stali i chromu ( tylko ten Indian…).
Przepiękne widoki powoli przewijające się za szybami samochodu, krótkie postoje wśród zapachu lata,
pełne śpiewu ptaków i szumu drzew działały na naszą dwójkę kojąco ( tylko ten Indian…)
Od Atvidaberg jechaliśmy niebiańsko piękną drogą nr 134 do Kisa pięknie położonego między górami i jeziorami.
Tu rozpoczęła się wielka fala emigracji za ocean, tu otwarto pierwsze w Szwecji biuro emigracyjne ( dzisiaj muzeum).
Co dwa lata, latem, organizowany jest hucznie obchodzony „Tydzień Amerykański”
 i dzień Peter Cassel’a - pierwszego szwedzkiego emigranta.
Z dzisiejszych znakomitości tego uroczego miasteczka wymienia się Magnusa Samuelsson’a - konkurenta naszego Pudziana.

W Österbymo skręciliśmy na południe w kierunku Svinhult.
Po raz kolejny jechaliśmy trasą - marzeniem motocyklisty: liczne zakręty wśród pięknych widoków na prawie pustej szosie.
Mniej więcej w połowie tego odcinka zauważyliśmy małą tabliczkę wskazująca drogę nad jezioro.
Pokonując 200 metrów szutru trafiliśmy do - kolejnego już - nieba: małe jeziorko z czyściutką wodą, a nad nią nikogo!
Żadnych ludzi! To wszystko było przez blisko dwie godziny tylko nasze.
Moje zwoje kory mózgowej całkowicie oczyściły się z resztek wczorajszych emocji ( tylko ten Indian…) i ruszyliśmy dalej.

Z Ignatorb drogą nr 40 pełną zakrętów i pięknych widoków (czyżbym się powtarzał?) dojechaliśmy do Bellö.
Za Skede (w Holsbybrunn) skręciliśmy na wschód i drogą nr 127 dotarliśmy do miejscowego Klondike City o nazwie Ädelfors.
Urzęduje tu Lars Guldström (ponoć nazwisko jest oryginalne) o wyglądzie typowego poszukiwacza złota.
Można za sporą opłatą spędzić pod jego opieką cały dzień z oryginalną patelnią w rękach i gumiakami na nogach
próbując swych sił w zajęciach typowych dla ofiar gorączki złota.
Nie skusiła nas możliwość zostania złotym baronem, więc wróciliśmy do Vetlenda i dalej na zachód do Sävsjö,
gdzie przybyszów witają malowniczo położone na półwyspie ruiny zamku jakby żywcem przeniesionego ze Szkocji.
W Vrigstad zatrzymaliśmy się, by posmakować lokalnego smakołyku o nazwie Ostkaka.
Nie powiem Wam, jak ta nazwa tłumaczy się na język niemiecki. Po szwedzku - sernik.
Nie jest to zwykłe ciasto, lecz bardziej deser podawany na ciepło, bogato zdobiony żurawiną i bitą śmietaną (witajcie kochane kalorie i trójglicerydy!!).
Aby rozświetlić swą duszę tymi delicjami należy szukać firmowego sklepu lokalnej serowni położonego niedaleko biura
informacji turystycznej przy wyjeździe w kierunku Jönköping.
Stąd pojechaliśmy w przeciwnym kierunku( na Växjo).
Za Bredhull skręciliśmy z drogi nr 30 na wschód do Tolg, a następnie na północ (!) w kierunku Asa.
Jechaliśmy wąską drogą (dróżką?) biegnącą wzdłuż długiego jeziora i znowu zobaczyliśmy mały szyld… Itd.
Po raz kolejny (czy Was nie nudzę?) trafiliśmy do Edenu:
przy małym parkingu położonym w środku lasu znajdowało się równie małe kąpielisko używane jedynie przez właścicieli nielicznych domków.
Nikogo nie było oprócz nas, więc przerwa w podróży trwała dłużej, niż przewidują to normy tzw. wycieczek zorganizowanych.
Dalsza droga była potwierdzeniem szwedzkiego powiedzenia, że tutejsze jeziora leżą w lesie niczym oczka w rosole.
Nic dziwnego: byliśmy w samym sercu Smäland!!
Za Känne- Stuba wjechaliśmy w najdłuższy odcinek hardcoru w szwedzkim wydaniu w postaci szutrowej drogi
biegnącej prze wspaniały las. Bardzo bym chciał, aby polskie „asfaltowe” drogi choćby w 40 % miały TAKĄ nawierzchnię.
Następną miejscowością była Ramkvilla, a następnie Harshult - mała osada zagubiona w głębokim borze.

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.09.jpg


Kilka km dalej, po lewej stronie szosy zobaczyliśmy skupisko starych dębów ogrodzone drewnianym płotem.

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.10.jpg
Była ławeczka, tablica informacyjna, czyste WC (w środku lasu!) i skrzynka z materiałami informacyjnymi oraz zeszytem
do wpisywania uwag i wrażeń (z ołówkiem).
Nikt tego nie niszczył, nie ukradł ołówka, nie porozrzucał ulotek w bezmyślnym akcie wandalizmu,
a dzikie zwierzęta nie były odstraszane od tego miejsca za pomocą straszliwego odoru tak charakterystycznego,
niestety, dla naszych ustronnych przybytków.
I ten brak walających się wszędzie śmieci - nieodłącznego elementu polskiego krajobrazu.
Jak już pisałem w pierwszej relacji bardzo często czułem się w tym pięknym, czystym i spokojnym kraju
niczym przybysz z innej planety o nazwie „Brud, smród i wandalizm”.
Przecież nie trzeba być tak bogatym, jak nasi sąsiedzi z zachodu, czy z północy, by zachować wokół siebie czystość i porządek.
Czy stopień zamożności ma jakikolwiek wpływ na ogólnie rozumianą kulturę?

Z tego czarodziejskiego miejsca drogą nr 31 pojechaliśmy do Karlskrony, gdzie czekał na nas prom.

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.11.jpg

pliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.12.jpgpliki/Strona/Strony/Podroze/Daleko_od_domu/Jak_po_pewnych_schodach_trafilismy_do_USA/fot.13.jpg

 Kilka uwag końcowych:
w Internecie można bez problemu znaleźć multum informacji potrzebnych przy planowaniu podróży do każdego kraju.
Jako, że język niemiecki i angielski nie są dla mnie językami w 100 % obcymi wspomniane zasoby zwiększyły się wielokrotnie.
 Dodatkowym atutem był atlas samochodowy ADAC -  Niemcy i Europa.
Na jego kartach można znaleźć nie tylko zaznaczone (niektóre) atrakcje i punkty widokowe, ale również ciekawe widokowo trasy.

Najważniejszymi dla nas zasadami były: brak pośpiechu oraz brak sztywnych ram wycieczki.
Coś w rodzaju turystycznej „anarchii”.
 Między innymi dlatego nie nadajemy się do „normalnego” planu zwiedzania charakterystycznego dla wycieczek zorganizowanych.
Mogę tylko zapewnić Was ze 100% przekonaniem, że opisany powyżej styl podróżowania zawiera w sobie niesamowitą radość i brak nerwowości.
Oczywiście nie jest do zaakceptowania dla osób, które cenią sobie nade wszystko ład i tzw. pewność jutra
- dla nich byłaby to męka, a nie wypoczynek.
Nie mniej jednak (tak po cichu, między nami) chciałbym zaproponować Wam spędzenie w ten sposób choćby najbliższego weekendu.
 Zawsze można „ w razie czego” zwalić wszystko na mnie, prawda?
Np.: „Ten Bies to ma dopiero głupie pomysły!!”

I na koniec jeszcze jedna prośba: nie „zaliczajcie” Szwecji. Proszę!!
Jest to piękny kraj, pełen niespodzianek głęboko ukrytych przed przysłowiową japońską wycieczką
i byłoby niepowetowaną stratą poznać go „po łebkach”.