KRAINA TAJEMNIC
Jest w Polsce taka kraina, gdzie tajemnica ociera się o
tajemnicę i gdzie w każdym mieście, miasteczku i wsi można
znaleźć miejsca czekające na swego odkrywcę.
To Śląsk, a szczególnie Góry Sowie.
Od wielu już lat ciągnęło mnie w te strony, ale jakoś nigdy nie było mi tam po drodze. W trakcie swych poprzednich eskapad doszedłem do wniosku, że - wstyd się przyznać- nie znam swego kraju, a przecież Polska jest piękna. Nie dotyczy to oczywiście dróg, które są naszym wstydem narodowym. Jako, że mój motocykl nie został stworzony do połykania mil na gładkich austostradach mogę nim jeździć po hańbie drogowców bez obawy o trwałość plastikowych owiewek tudzież wrażliwości elektroniki na wstrząsy. Jak się jednak przekonałem nie jest to do końca prawdą...
Zatem pewnego sierpniowego poranka żegnany przez ukochaną
Żonę wyruszyłem na południowy zachód.
Doczłapałem się do Człuchowa i tutaj moja wycieczka miała
swój koniec.
Duch krzyżackiego komtura rzucił klątwę z wieży lokalnego
zamku, czego skutkiem było padnięcie elektronicznego
zapłonu. Chyba źle zrobiłem wprowadzając ten element XXI
wieku do sowieckiego motocykla. Trzeba było pozostać przy
rozwiązaniach z początków ubiegłego stulecia, gdyż polskie
trakty zatrzymały się na tym etapie rozwoju. Usterkę udało
się usunąć po telefonicznych konsultacjach z Pawłem Staciwą
z Koszalina i Karolem Sawiakiem z Zielonej Góry, którym
dziękuję za pomoc i bardzo przepraszam za telefony o świcie.
Straciłem niestety blisko dwie godziny, co okazało się
zgubne w skutkach.
Otóż na zachód od Oborników koło
Poznania, w miejscowości Stobnica znajduje się Stacja
Badawcza PAN, gdzie nasi dzielni naukowcy zajmują się
obserwacją wilka (canis lupus).
Oto ich strona:
[link]
Bardzo chciałem spotkać się oko w oko z wilkiem, posłuchać
co mądrzy ludzie o nim mówią i może zarazić się pasją
ochrony tego gatunku. To znaczy wilka, a nie naukowców.
Stacja jest (teoretycznie) otwarta dla zwiedzających do
15.00. Miałem pecha, że dojechałem o 14.40.
Stałem przed
zamkniętą bramą i nie byłem w stanie przekonać kobiety z
drugiej strony ogrodzenia aby mnie wpuściła.
Nie pomogły
argumenty, że z daleka, że moje moto to nie Hayabusa, dla
którego pokonanie tych kilkuset kilometrów to betka, że
miałem awarię. Nie pomógł nawet argument, że przecież do
15.00 jest jeszcze parę minut.
Trudno.
Może następnym razem, gdy dotrę najpóźniej o 13.15 będzie mi
dane przeszkodzić tym dobrym ludziom w ich szlachetnej
pasji.
Otrzepawszy pył z niegościnnych progów pomknąłem dalej w kierunku Zielonej Góry. Po drodze minąłem prawdziwą Zielonągórę. Prawdziwą, bo nawet kolor tablicy zgadzał się z nazwą:
Po kilkunastu minutach zacząłem się zastanawiać, czy nie
pomykam za szybko, gdyż nagle znalazłem się w starej stolicy
Polski. Według niektórych tej jedynej i prawdziwej:
Wronki przejechałem jak najgrzeczniej i jak najciszej ze
względu na dość specyficzny "ośrodek wczasowy, który się
tam znajduje i do którego nie chciałem dostać skierowania od
lokalnego szeryfa...[link]
Ostatnie kilometry między Międzyrzeczem a Świebodzinem i
Zieloną Górą były drogą przez mękę: kolumny ciężarówek,
roboty drogowe (wg zasady : jeden pracuje, trzech stoi
opartych o łopaty), słowem coś, co jedynie w pijanym widzie
ministra komunikacji można nazwać drogą krajową. Ta
mieszanka jest nie do strawienia dla normalnego człowieka.
Ci równiejsi spośród nas (za nasze pieniądze) latają
samolotami, helikopterami tudzież wypasionymi super furami i
stan dróg jest im obojętny.
Do następnych wyborów. Wtedy znów usłyszymy obietnice...
W Zielonej Górze czekał na mnie Sławek. Pojechaliśmy do
Karola, gdzie motorek trafił do garażu, a ja pod prysznic.
Był wieczór przy piwie i muzyce jazzowej na Rynku,
fontanny w deszczu oraz zaginiona tablica reklamowa.
Szczegóły pominę milczeniem.
Karol namówił mnie do obejrzenia okolic. MRU zostawiłem
sobie na inny termin, kiedy będę mógł tam pojechać z moimi
przyjaciółmi znającymi sieć bunkrów nie tylko z oficjalnej
strony. Zwiedzanie tego miejsca w stadzie turystów pędzonym
przez przewodnika byłoby stratą czasu.
Pojechałem zatem do Zaborza, gdzie wśród okolicznych łąk rośnie Dąb Napoleona - jeden z wielu w Polsce, pod którym wypoczywał Mały Kapral. Jest to dąb o największym w naszym kraju obwodzie (1140 cm) i jeden z najstarszych (660 lat). Niestety ma wątpliwe szczęście być obiektem napaści ze strony różnych durniów, którzy go podpalają. Ciekawe, czy złapano debila, który to zrobił w 2005 roku. Drzewo jest imponujące, chociaż po ostatnim pożarze żyje tylko jedna strona. Dojazd do niego jest dość uciążliwy i oczywiście bardzo źle oznakowany, ale dzięki starej zasadzie koniec języka za przewodnika udało mi się tam dojechać. W towarzystwie tego krzepkiego staruszka spędziłem kilka godzin odpoczywając i ciesząc się ciszą oraz spokojem.
Pod wieczór spotkałem się z Rodzicami Sławka, którym
bardzo dziękuję za przemiłą gościnę i pyszne jedzonko.
Następnego dnia rano ruszyłem w kierunku Gór Sowich:
Kożuchów, Przemków, Chojnów, Złotoryja, Jawor, Świebodzice i
w końcu Zamek Książ.
Podziemia tegoż zamku są jednym z elementów projektu
Riese, który był głównym powodem mojego wyjazdu na Śląsk.
Sam zamek jest udostępniony zwiedzającym, co oznacza dzikie
tłumy turystów, wycieczki dzieci wychowywanych bezstresowo i
zmęczonych tym faktem bezsilnych nauczycieli, są galopady
orszaków ślubnych oraz konnej policji/straży miejskiej
polującej na źle zaparkowane samochody - jednym słowem jest
tu kumulacja wszystkiego, co takiego zdziwaczałego osobnika
jak ja doprowadza do stanu cholernie odległego od
przyjemności.
W trybie przyśpieszonym wykonałem kilka zdjęć, zrezygnowałem z możliwości nabycia gustownych pamiątek,
utraty dużej ilości tzw. kasiory na wyszukane potrawy w
lokalnej sieci gastronomicznej i uciekałem z tego
apokaliptycznego miejsca co koń (mechaniczny) wyskoczy.
Podziemia zamku są niedostępne, gdyż znajduje się tam stacja
sejsmologiczna PAN. Według pewnych źródeł jej zadanie jest
inne od oficjalnego: stacja posiada tak czułe urządzenia, że
jest w stanie zlokalizować z dokładnością do kilkunastu
metrów miejsce uderzenia młotkiem w skałę w odległym Walimiu
czy Głuszycy. Pomaga to w ujęciu przestępców próbujących
na własną rękę odnaleźć ukryte wejścia do tamtejszych
sztolni. Jest to dalszy ciąg zastanawiającej dbałości o
zachowanie tajemnic kryjących się w tych okolicach.
Oficjalnie nie prowadzi się żadnych poszukiwań (dlaczego?),
a nieoficjalne ściga się w majestacie prawa.
Powoli zagłębiałem się w lasy Gór Sowich.
Zatrzymałem swoje moto na parkingu koło Muzeum Podziemych
Fabryk Walimia. Bardzo mili przewodnicy zaproponowali mi
jednak postój koło innych eksponatów z epoki, dzięki czemu
szczęśliwi turyści mogli sobie pstrykać fotki koło armaty i
motora z wojny.
Podziemia robią wrażenie.
Zagłębiając się w ich korytarze
ciągle myślałem o chorych, głodnych i bitych więźniach,
którzy musieli prymitywnymi narzędziami kuć skały w
nieludzkich warunkach.
Najlepszą karą dla ich oprawców
byłaby taka sama praca w tych samych warunkach aż do
śmierci, nie zaś więzienie, z którego - o ile w ogóle tam
trafili - wyszli po kilku latach.
Zauważyłem, iż większość
zwiedzających podziwia ogrom sal, czy wielkość i długość
korytarzy nie myśląc przy tym o niewolniczej pracy takich
samych ludzi jak oni - Polaków.
To przykre...
Przewodnicy polecili mi nocleg w schronisku Orzeł koło
niedalekiej miejscowości Rzeczka. Wprawdzie jakoś dziwnie
patrzyli na mój motocykl, ale gdy zobaczyli na szybie
naklejkę Bajkał i numer rejestracyjny spod Gdańska
orzekli, że dam radę wjechać.
Dałem radę.
Ostatnie metry pokonałem na jedynce, ale warto było.
Schronisko wybudował w roku 1931... mistrz krawiecki i ma
ono swoją duszę. Widoki są oszałamiające, ludzie tam
pracujący wspaniali, wyżywienie bardzo smaczne, a to
wszystko za przystępną cenę.
[link]
O świcie wyruszyłem pieszo na Wielką Sowę. Pogoda była w sam raz: brak palącego słońca, temperatura poniżej 20 stopni, lekkie opady deszczu i mgła. Zabrałem plecak ze sprzętem foto plus statyw, 1,5 litra wody i dużo optymizmu. Chylę czoła przed cyklistami, którzy wjeżdżają na tę górę. Ja miałem sporą zadyszkę, ale cóż - gdy się ma przeszło pół wieku na karku to trzeba siedzieć w bamboszach przed telewizorem, a nie łazić po górach.
Na szczycie znajduje się wieża widokowa.
Było mi mało wrażeń, więc wdrapałem się na nią. Z tarasu widok był powalający na kolana. W dodatku wiał silny wiatr, który pędził po niebie ciemne chmury, wokół góry, doliny i pola oświetlone gdzieniegdzie pojedynczymi promieniami słońca.
Chyba za długo tam siedziałem, bo lekko przymarzłem do barierki. Dobrze, że na dole w jednym z szałasów jakaś dobra dusza rozpaliła ogień w kominku. Była też gorąca herbata. Fotka jest nieostra, gdyż wykonałem ją bezpośrednio po zejściu z wieży= trzęsące się z zimna ręce:)
Gdy odtajałem, poszedłem Cesarską Drogą w kierunku Małej Sowy. Następnie Drogą Gwarków inaczej zwaną Drogą Srebrną, mijając Kamień Gwarków i dziwną studnię-szyb (Riese??), przez Średnią Górę i Sokolicę wróciłem do schroniska.
Teraz kilka klimatycznych widoków z trasy:
Następnego dnia pokazało się słońce.
Podciągnąłem hamulce na maksa i zjeżdżając stromą drogą
opuściłem gościnne progi Schroniska Orzeł.
Ruszyłem w świat podziemi Włodarza i Osówki.
O kompleksie Riese, czyli Olbrzym chyba każdy czytał,
więc nie będę się na ten temat rozpisywał. Sporo informacji
można znaleźć w Googlach po wpisaniu hasła Riese. Oto
niektóre z linków:
[link]
[link]
[link]
[link]
Mówiąc krótko: wiele faktów wskazuje na to, że obecnie zwiedzamy tzw podpuchę zostawioną Rosjanom przez Niemców. Hitlerowcy wiedzieli, że zachodnia granica Polski ma przebiegać wzdłuż Nysy. Ale są dwie Nysy - Kłodzka i Łużycka. Od zawsze rzeką graniczną była Nysa Kłodzka. Jeśli ta rzeka ponownie stałaby się granicą z Polską, to tereny Walimia i Osówki należałyby do Reichu, dzięki czemu można byłoby u siebie po cichu dalej pracować w podziemnych miastach. Należało tylko ukryć wejścia do prawdziwych hal na kilka lat.
Druga rzecz: gdzie się podziały olbrzymie ilości cementu i stali zbrojeniowej, o których pisze w swych sprawozdaniach ówczesny minister gospodarki Albert Speer? To co dzisiaj widzimy stanowi nikły procent olbrzymiej ilości materiałów zużytych do budowy.
Jeszcze jedno: żadna ze stron walczących z Niemcami nie
bombardowała tych terenów. Dlaczego?
Pytania można mnożyć. Teorii jest sporo, odpowiedzi brak. I
ta stacja sejsmologiczna pod Zamkiem Książ pilnująca
tajemnicy do obecnych czasów...
Po kilku godzinach chodzenia po górach i lasach wróciłem do swego zaprzęgu czekającego na parkingu. Wbrew ostrzeżeniom nie zostałem napadnięty przez niedobitki Wehrwolf'u :))
Rozpoczął się drugi etap podróży po Śląsku, który mogę
nazwać szlakiem pokutnym.
Myliłby się jednak ten, kto podejrzewałby moją osobę o takie
bezeceństwa jak chęć ulżenia biednej duszyczce targanej
czymś tak abstrakcyjnym jak wyrzuty sumienia. Tym bardziej
nie mogę potwierdzić krążących ostatnio pogłosek, jakobym
zaczął paradować na motocyklu w kasku posypanym popiołem
odziany w zgrabnie skrojoną włosienicę.
Otóż:
przez Walim pojechałem do wsi Glinna, aby przy tamtejszym
kościele obejrzeć dwa krzyże pokutne. Jeden typu
maltańskiego z wizerunkiem kuszy, drugi z wyrytym mieczem.
Krzyże pokutne, inaczej krzyże pojednania.
W średniowieczu zbrodnie karano w dwojaki sposób: pierwszym
była krwawa pomsta mordu, drugim tzw. główszczyzna, czyli
finansowe zadośćuczynienie. Wybór kary należał do rodziny
ofiary. Najstarsza ugoda na terenie Polski miała miejsce 4.
grudnia 1305 roku, kiedy księżna Beatrycze, żona Bolka I
Świdnickiego podpisała traktat pokutny. Główszczyzna
przetrwała do początków XVI wieku. Według tego prawa
morderca musiał zapłacić rodzinie swej ofiary określoną w
wyroku sądowym kwotę, ponieść koszta procesu (w tym koszt
strawy i piwa dla sędziego), oczywiście dać na tacę, odbyć
pieszą pielgrzymkę np do Rzymu oraz utrzymywać rodzinę
zabitego do swojej - tym razem - śmierci. Czasami, gdy
zbrodniarz był prawdziwym pechowcem miał obowiązek poślubić
sprokurowaną przez siebie wdowę. Należy przypuszczać, że w
niektórych przypadkach lepszy byłby chyba wyrok śmierci.
Niekiedy skazywano winnego na włożenie rąk do grobu, aby
trzymając nieboszczyka za dłonie błagał go o przebaczenie.
Na koniec morderca stawiał kamienny krzyż na miejscu swego
niegodziwego czynu. Na krzyżu był umieszczany symbol
narzędzia zbrodni: miecz, nóż, kusza, widły, siekiera i temu
podobne przedmioty codziennego użytku. Prawo to przestało
obowiązywać w roku 1502, kiedy cesarz Karol V ogłosił swój
kodeks kryminalny wykluczający odkupienie kary i pojednanie.
Może to i lepiej, gdyż jak na krzyżu umieścić symbol TIR-a,
wypasionego BMW, ew. zdjęcie zleceniodawcy/zleceniodawców?
W późniejszym okresie krzyże stawiane były przez rodziny
ofiar, co przetrwało w pewnym sensie do naszych czasów.
Istnieją również Krzyże Morowe, stawiane w celu odstraszenia
zarazy, albo upamiętniające jej ofiary, oraz Krzyże Łaski. W
Polsce zewidencjonowano ponad 600 Krzyży Pokutnych.
Przez Michałkową dojechałem do Zagórza Śląskiego. Nie
przewidziano jednak możliwości bezpiecznego zaparkowania
motocykli pod Zamkiem Grodno, więc obejrzałem go sobie z
ładniejszej strony:
Zamek ma burzliwą historię: był między innymi siedzibą rycerzy - rabusiów. Kto wie, może w jego głębokich lochach, albo gdzieś w okolicy są ukryte ich łupy?
Jadąc wzdłuż Jeziora Bystrzyckiego (jakież widoki!!) dojechałem do zapory. Wysoka na 44m, o szerokości u podstawy 30m i długości 230m została wybudowana w 1911r. Osiem milionów litrów sześciennych pochłonęło wieś Schlesiertal (Śląska Przełęcz). Dalej, przy drodze do Świdnicy znajduje się elektrownia wodna, która pomimo swego wieku nadal funkcjonuje, będąc jednocześnie muzeum energetyki wodnej. Ciekawostką są stuletnie urządzenia firmy Siemens pracujące do dzisiaj (kupiony przeze mnie w 1996 roku przepływowy podgrzewacz wody tejże firmy pracował tylko 5 lat. Panowie! Nie wstyd wam przed dziadkami?!!).
Następnym etapem podróży była miejscowość Modliszów, gdzie trochę pobłądziłem szukając kolejnego krzyża pokutnego. Dzięki temu odkryłem piękny dąb przy kościele. Sam krzyż, a właściwie jedyną na Śląsku kapliczkę pokutną stojącą w rowie przy skrzyżowaniu dróg pokazał mi dopiero chłopak, którego zabrałem jako pilota na siodełko pasażera.
Tu mała dygresja: większość krzyży, o których piszę, była
ukryta za płotami, w rowach przydrożnych czy też w murach
kościołów. Może warto byłoby zadbać o ich lepsze
wyeksponowanie, lub choćby oznaczenie? Obecnie ograniczono
się do małej tabliczki tuż koło krzyża.
Przez Witoszów Dolny dojechałem do Mokrzeszowa. W centrum
wsi znajduje się potężny neogotycki pałac popadający obecnie
w ruinę. Jest to kolejny znany mi ośrodek wypoczynkowy dla
dzielnych żołnierzy niemieckich, gdzie w imię dbałości o
czystość rasy nordyckie samice były kryte przez nordyckich
samców. Aryjskie dzieci miały być przyszłością Tysiącletniej
Rzeszy. W okolicach Sobótki też istniał podobny punkt
inseminacyjny.
Przed pobliskim kościołem stoi krzyż pokutny odkryty w 2005 roku podczas prac ziemnych.
W Świdnicy chciałem zwiedzić Muzeum Broni i Militariów.
Nie było mi to dane ze względu na komiczne godziny otwarcia:
wtorki - piątki od 11.00 do 14.00. To chyba żart ?
Za wsią Gogołów znalazłem pięknie odrestaurowany wiatrak.
Obecnej właścicielce dziękuję za zgodę na wykonanie kilku
zdjęć.
W miejscowości Mościsko bardzo długo szukałem na
pobliskim wzgórzu Lelek zaznaczonych na mapie ruin
szubienicy. Bezskutecznie!! Można z takiego miejsca uczynić
- makabryczną , przyznaję - atrakcję turystyczną. Cóż innego
robią Rumuni z Wladem Palownikiem, albo Brytyjczycy z Wieżą
Tower i Henrykiem VIII? Mościsko by ożyło i mieszkańcy
mieliby pracę... Jakąż kasę miałby właściciel "Pubu Pod
Wisielcem"! Sensacja i makabra sprzedają się najlepiej, o
czym wiedzą redaktorzy naczelni gazet, miesięczników, czy
też stacji telewizyjnych.
Ja za tę podpowiedź proszę jedynie o dożywotni, darmowy
wyszynk we wspomnianym pubie. Polecam stronę:
[link]
Autor opisuje m.in. historię szubienicy. Jest tam również
rycina przedstawiająca jej widok w 1929 roku:
Przez Pieszycę wóciłem do Rzeczki, gdzie zatrzymałem się
w gospodarstwie agroturystycznym "Mała Sowa" prowadzonym
przez bardzo miłych właścicieli. Za nieduże pieniądze miałem
czysty pokój z łazienką i WC. Cicho i spokojnie. Polecam!
[link]
Zostawiłem klamoty w pokoju i pustym zaprzęgiem pojechałem
"na winkielki".
Góry Sowie są mocno zalesione i trasy je przecinające są
piękne same w sobie. Oto one:
- droga przez Przełęcz Walimską (nr 383 z Walimia do
Pieszyc)
- przez Przełęcz Jugowską (z Sokolca do Pieszyc)
- przez Przełęcz Woliborską (nr 384 z Woliborza do Bielawy)
- oraz Srebrną (nr 385 z Woliborza do Srebrnej Góry).
Na drodze z Pieszyc do Walimia, koło miejscowości
Rościszów znajdziecie takie perełki jak grodzisko Piotra
Wołosta z XIIIw., Skały Rycerze, Ściana Samobójców oraz
udostępniona dla zwiedzających kopalnia srebra Silberloch.
Na trasie Pieszyce - Sokolec w Kamionkach w murze
otaczającym kościół, po lewej stronie od wejścia znalazłem
kolejny krzyż z wyrytym nożem.
Najsprytniej ukryty jest krzyż pokutny w Woliborzu.
Trzeba naprawdę być upartym, aby znaleźć dom nr 130,
następnie płot tego domu i schowany za nim krzyż z
czerwonego piaskowca z wyrytym na głowie krzyżykiem.
Gospodarz jest bardzo miły i pozwala wejść na teren posesji,
gdyż "od zewnątrz" kamień jest całkowicie niewidoczny:
Jeździłem po tych trasach cały dzień i wierzcie mi, że
nie był to dzień stracony. Tak zwany banan nie schodził mi
z twarzy, a wieczorem spędziłem sporo czasu przed lustrem w
łazience zdrapując muchy z zębów :) Ruch samochodowy prawie
zerowy, dobra nawierzchnia, przepiękne widoki, baza
jedzeniowa całkiem, całkiem, a w pobliskiej Bielawie chętni
wymoczą kości w parku wodnym.
Następny dzień poświęciłem Srebrnej Górze.
Znajdująca się tam twierdza wybudowana w rekordowym czasie
12 lat (1765- 1777) należała do największych obiektów
militarnych na Śląsku. Składa się z sześciu fortów i jest
pięknym przykładem chybionej inwestycji. Kilka lat po
ukończeniu budowy okazało się, że cały wysiłek poszedł na
marne, czyli, że tak zwana para poszła w tak zwany gwizdek.
Prusacy przeoczyli ogromny rozwój techniki wojskowej,
szczególnie artylerii.
Ciekawe, czy powołano jakąś Bardzo Ważną Komisję do zbadania
przyczyn, szukania winnych itp, itd.
Podejście z parkingu do twierdzy wymaga sporego wysiłku
fizycznego, ale po zdobyciu Wielkiej Sowy podołałem temu
wyzwaniu i po raz kolejny nie żałowałem.
Polecam szczególnie prezentację działania karabinu
skałkowego w wykonaniu kapitalnego przewodnika.
Jeszcze tylko kilka fotek ze szczytu twierdzy:
Na południe od Srebrnej Góry znalazłem pięknie położoną
wieś Żdanów. Nazwa pochodzi prawdopodobnie od Andrieja
Aleksandrowicza Żdanowa, bliskiego kumpla Józefa
Wissarionowicza Stalina, a właściwie Iosifa Dżugaszwili,
ksywka Soso, lub Koba.
Mieszkańcy walczyli wiele lat o zmianę nazwy, ale
bezskutecznie.
Tuż za wsią znajduje się wiadukt kolejowy o wysokości 24
metrów, pozostałość po wybudowanej w 1902 roku Kolejce
Sowiogórskiej. Drugi wiadukt stoi niedaleko Srebrnej Góry.
Na odcinku Srebrna Góra Miasto-Srebrna Góra Twierdza ze
względu na sporą pochyłość zastosowano trzecią szynę
zabezpieczającą pociąg przed stoczeniem się w dół zbocza,
tzw. szynę zębatą. Podobne rozwiązania stosują m.in.
Szwajcarzy.
Oto archiwalne zdjęcie znalezione w necie:
Kolejka Sowiogórska nie miała w dzisiejszych czasach
racji bytu z powodu jej nieopłacalności dla transportu, ale
byłaby jedyną taką atrakcją na terenie Polski. Są w
Internecie strony tworzone przez szlachetnych pasjonatów
kolejnictwa, którym marzą się ciuchcie ciągnące wagoniki z
turystami wśród pięknych lasów Gór Sowich. Miejmy nadzieję,
że pewnego dnia te marzenia staną się rzeczywistością.
Po drodze zajrzałem do ruin wiatraka czekającego na swego
zbawcę:
Po kolejnym noclegu w sympatycznej Małej Sowie
rozpocząłem powrót nad Bałtyk.
Jeszcze tylko przez przejście graniczne w Golińsku wstąpiłem
do braci Czechów na piwo i knedle w restauracji Święta
Magdalena, kupiłem kilka piw i wróciłem do krainy Lachów.
Niedaleko Gorzeszowa obejrzałem rezerwat skalny Skały Krasnoludków, gdzie dowiedziałem się, jak oszukiwano mnie w dzieciństwie prawiąc bajki o mikrej posturze tych stworzeń...
W Bolkowie zwiedziłem zamek książęcy z XIII-XIV wieku będący częściową ruiną:
Koło Świerzawy zagrałem kilka kawałków na Organach Wielisławskich:
Wieczorem byłem w Zielonej Górze i ponownie korzystałem z
gościnności Rodziców Sławka oraz z przepysznej kuchni jego
Mamy. Sławek przyspawał mocowanie alternatora i mogłem
jechać dalej. Dziekuję !!
Aby ominąć horror na drodze do Międzyrzecza wybrałem
spokojną i urokliwą trasę przez Czerwińsk z przeprawą
promową na Odrze w Brodach.
W Świebodzinie coś mi odbiło i chciałem jechać przez
Trzciel i Pniewy na Szamotuły. Dobrnąłem za Trzciel i
uciekłem z drogi pełnej TIR-ów w boczną na Międzychód,
Sieraków i Wronki.
Dalej byłem już w domu: Piła, Złotów, Człuchów, Chojnice,
Kościerzyna, Sierakowice.
Według licznika przejechałem 1600 kilometrów.
Góry Sowie są wspaniałym miejscem dla motocyklistów. Można
połączyć jazdę po fantastycznych górskich trasach
przyjaznych zaprzęgom ze zwiedzaniem bardzo ciekawych, a
nawet tajemniczych miejsc. Baza noclegowa jest dobrze
rozwinięta, a z głodu nikt nie umrze. W Internecie (Google)
znajdziecie ogrom linków na temat Śląska, Gór Sowich,
kompleksu Riese i tego wszystkiego, o czym napisałem.
Tak więc Panie i Panowie
zapraszam w Góry Sowie!!!