Motocyklowy autostop, czyli jak wracałem z Syberii...
Jedyny piątek trzynastego minął w tym
roku w maju. Była to zbyt wczesna pora roku na wyprawę
motocyklową po Syberii, więc wyjechałem z Polski dopiero
11. lipca.
I to był błąd.
Ale po kolei.
Z Gdańska do Kaliningradu wyjechałem rejsowym autobusem
PKS za jedyne 28 zł (!!!) Był to jedyny punktualny
środek lokomocji w czasie tegorocznej eskapady. Od
Kaliningradu zaczęły się problemy. Autobus na lotnisko
opóźniony o 30 minut. Samolot do Moskwy opóźniony o 4
godziny. Gdy wylądowałem w stolicy Imperium cara
Władimira okazało się, że jedyny samolot do Irkucka
wylatuje za ok. 40 minut i nie ma wolnych miejsc.
Następny za 24 godziny - o 23.25
Tutaj zagadka logiczna:
Samolot odlatuje z punktu A do punktu B w dniu
dzisiejszym. Do startu pozostaje ok. 40 minut. Jest
jedno wolne miejsce. Następny lot za 24 godziny.Jakie są
ceny biletów?
a) są takie same na oba rejsy
b) bilet na rejs dzisiejszy jest tańszy
c) bilet na rejs dzisiejszy jest droższy
Proszę zaznaczyć prawidłową odpowiedź.
Ja również wybrałem odpowiedź b, jak zapewne
uczyniłaby to większość szanownych Czytelników.
NIESTETY!! Prawidłowa odpowiedź oznaczona jest literką c, jak cymbał z Europy, który nie rozumie praw
rządzących ekonomiką rosyjskich linii lotniczych. Na moje- przyznaję, że prostackie pytanie: - Dlaczego?;,
padła jedynie słuszna odpowiedź : - Dlatego!
Różnica była solidna - 5 tys. rubli (1 zł = 13,50 rubla).
Zaoszczędziłem również na noclegu, gdyż kimnąłem się, wsparłszy swą
skołowaną głowinę na torbach umieszczonych na lotniskowym wózku (a
jednak go zdobyłem!!) Brak tzw. sponsora spowodował rezygnację z usług
noclegowych np. hotelu Rasija w centrum Moskwy.
Gdy poranne zorze obwieściły początek kolejnego lipcowego poranka,
ja już czekałem na odjazd autobusu z
lotniska do najbliższej stacji metra. Później przejazd do stacji
Płaszczat Riewalucji i wyjście na powierzchnię.
Przy Mauzoleum Lenina znalazłem się o godz. 7.02 (o tej porze Sztyrlic wychodził na swój codzienny spacer).
Wódz był dostępny dla mas dopiero od 11.00. A co robi
turysta, gdy ma wolny czas? Pstryka fotki.
Na oczach zdumionego wartownika klęknąłem zatem przed
Mauzoleum. Zerknął lekko zdziwiony. Wyciągnąłem z
plecaka sprzęt foto. Tym razem w jego oku błysnęło
lekceważące znudzenie. Gdy jednak zacząłem wyciągać
statyw ruszył w moim kierunku krokiem sprężystym i
dziarskim, aczkolwiek zdradzającym lekkie zdenerwowanie.
Czy to moja wina, że statyw trochę przypomina złożoną
wyrzutnię rakiety balistycznej? Kroki ustały tuż koło
mojego lewego kolana.
Powietrze wibrowało, pełne napięcia.
Ciszę przerwało krótkie, stanowcze Nie lzja!
Uniosłem swe niewinne oczęta na tego dobrego człowieka i od razu wiedziałem, że nie należy się głupio pytać :
-Dlaczego? Statyw wylądował w torbie, ja zaś nie wylądowałem na Syberii na dłużej
Teleobiektyw oparłem na jednym ze słupków
ograniczających dotarcie do Wodza i w ten sposób
zrobiłem zdjęcia murów Kremla z wmurowanymi tam
tablicami poświęconymi różnym gierojom i innym
bojownikom o jedynie słuszną sprawę. Były również
popiersia.
Do godziny 11.00 pozostało jeszcze trochę czasu.
Czekanie na audiencję umiliłem sobie m.in. uczestnicząc
w uroczystej mszy w Soborze Kazańskim. Był to bowiem
dzień św. Piotra i Pawła jedno z najważniejszych świąt
w liturgii prawosławnej, z której niewiele rozumiem, ale
muzyka cerkiewna zawsze robiła na mnie niesamowite
wrażenie.
Gdy wyszedłem z cerkwi zobaczyłem ze zdziwieniem, że
cały Plac Czerwony jest zamknięty. Staram się szybko
uczyć, więc nie zadałem pytania - dlaczego? żadnemu z licznych milicjantów. Skorzystałem natomiast z oferty
pani i pana, którzy przez ręczny megafon nawoływali do
zwiedzenia Placu Czerwonego i Mauzoleum Lenina za jedyne 150 rubli.
Musiałem tylko - tak, jak inni uczestnicy wycieczki - zdeponować w worku na śmieci (!!) cały sprzęt foto,
komórę i temu podobne niebezpieczne przedmioty, i poszedłem zdobywać Kreml.
Wódz leżał spokojny (przy takiej ochronie to nie
sztuka!). Jego Twarz, pełna zadumy nad losami świata
wyrażała wiarę w zwycięstwo Światowej Rewolucji. Dłonie,
które pewnie dzierżyły ster okrętu o nazwie Kraj Rad
spoczywały godnie na wysokości pępka (pępka nie było
widać). Kolana, podudzia i stopy okryte były gustowna
materią (nędzne pachołki imperializmu siały kiedyś
oszczercze pogłoski, jakoby te fragmenty Wodza zgniły.)
Postać w kryształowej trumnie (niczym Królewna Śnieżka kto wpadł, pierwszy na ten pomysł?) należało obejść w
prawo po schodach, później w lewo i ponownie w lewo, aby
zejść schodami do wyjścia. Panował półmrok, kryształowe
pudło emanowało nieziemską poświatą (to od jupiterów?),
tłum przemieszczał się w ciszy i skupieniu pod bacznym
okiem rosłych strażników odzianych w gustowne uniformy.
Panowała atmosfera powagi.
Niestety, te cudowne chwile szybko minęły. Znowu trzeba
było wyjść na powierzchnię Ziemi, na której zabrakło
Wodza i Sternika. Aczkolwiek po sąsiedzku mieszka pewien
obywatel, również pilnowany przez rosłych strażników
odzianych itd. Też Władymir, nazwisko też krótkie,
pięcioliterowe i łatwo wpadające w ucho, też o stalowym
spojrzeniu, też za pan brat z czujnymi czekistami
Czyżby koło historii miało się obrócić?
Powiało grozą
Samolot do Irkucka oczywiście też miał opóźnienie, ale
tylko trzygodzinne.
W miejscu docelowym wylądowaliśmy z łomotem podwozia o 7
rano. Ofertę podwiezienia do centrum Irkucka za 500
rubli zbyłem pogardliwym spojrzeniem, więc następna
oferta była bardziej przystępna: 200. OK.
I tak znalazłem się na schodach prowadzących do
Konsulatu RP, mieszczącego się przy ulicy Suche Batora
(boczna od ul. oczywiście - Karola Marksa, która jest
prostopadłą do Alei - jakżeby inaczej - Lenina.) Wszyscy
pracujący w Konsulacie starali się później w miarę
możliwości pomóc mi w rozwiązywaniu różnych problemów.
Jest to rzadko spotykana cecha przedstawicieli Polski na
świecie. Wszyscy byli super!!
Stary Irkuck pełen jest uroczych, drewnianych domów.
Zadbanych i restaurowanych, obok zaniedbanych i
chylących się ku upadkowi (dosłownie). Widoczne na
każdym kroku są skutki stawiania domów bez izolacji, co
powoduje ich powolne zapadanie się w wiecznej
zmarzlinie. Pętałem się po tym mieście z aparatem w
garści i żałowałem, że nie mam sponsora w postaci firmy
Kodak, Fuji itp. A może jednak??
Dzięki wspaniałemu przewodnikowi Bajkał. Morze Syberii autorstwa Mai Walczak i Wojciecha Kowalskiego
[link]
poruszałem się po tym mieście, a później po Przybajkale
bez problemów i kłopotów. Polecam!!
Na wspomnianej Alei Lenina, na wysokości ulicy Feliksa
Dzierżyńskiego (jasne, jasne!!) znajduje się tzw. Pałac
Sportu. Na placu przed nim spotykają się wieczorami
miejscowi motocykliści. Ja też tam byłem, nie tylko piwo
piłem (także herbatkę). Przede wszystkim spotkałem
wspaniałych ludzi. Takich jak Andrzej, Alieksiej, Paweł,
Andriucha, Stalker, Stas i inni.
Trzeba było opuścić przyjaciół, aby dotrzeć do głównej
persony tegorocznego dramatu - opuszczonej przeze mnie i
pozostawionej we wsi Wierszyna Emuli, czyli MW-750, na
której dotarłem tutaj w ubiegłym roku.
[link])
Motocykl stał na kołkach, trzeba było go oczyścić z rdzy
i kurzu. Dzięki preparatowi McKenick z firmy Artpol z
Gdańska nie było z tym żadnych problemów.
Niestety, nie dało rady uruchomić maszyny. Wiedziałem,
że mogę liczyć na pomoc motocyklistów z Irkucka, ale
Wierszyna to takie fajne miejsce na świecie, gdzie nie
ma telefonu, zasięgu komóry, autobus dociera (latem)
jeden raz w tygodniu, a na piechotę do Irkucka trochę
daleko - ok. 160km. Pogoda była piękna, okolice również,
spanie miałem w Domu Polskim, mycie pod pompą, ludzie
życzliwi, najbliższy autobus za 5 dni, więc można było
pozwiedzać okolicę. Wdrapałem się m.in. na górę, która
wznosi się nad Wierszyną.
Do Irkucka zabrał mnie mąż Ludy, który wiózł drewno na
sprzedaż (Chińczycy wykupują wszystkie pnie na pniu).
Pogoda była nadal super (upały!!).
Motonici przekonali mnie, że drogi Przybajkala są
strasznej jakości, poza tym - jak to w górach - ostre
podjazdy i zjazdy, słowem to nie dla sowieta z 1968
roku, który ma wrócić do Polski w całości.
Pojechałem więc marszrutką do skansenu w Talcy - 67km od
Irkucka. Robi wrażenie. Jest pięknie położony nad Angarą
- jedyną rzeką wypływającą z Bajkału.
Siedzę w kawiarence, popijam herbatę, a tu wchodzi Romek Koperski - człowiek legenda, mój guru syberyjski, dzięki któremu ruszyłem na Wschód. Świat jest mały!!
Następnym celem była Dolina Tunkińska u podnóża Sajanów.
Więc - plecak na plecy, drugi do przodu i do marszrutki.
Podróż trwała tylko 6 godzin. Nocleg w Bazie Alpinistów [link]./
Skoro świt - wymarsz na Pik Lubwi.
„ Pik Lubwi”
Jestem wiekowym człowiekiem ( powiedzmy- półwiekowym, bo „ piąty krzyżyk na karku”) mającym z górami do czynienia trzy razy w życiu:
pierwszy raz, gdy miałem pięć lat i byłem z rodzicami w Zakopanem.
Ponownie byłem w górach jako student w Beskidzie Żywieckim, ale z tej eskapady pamiętam tylko tyle, że jest tam browar…
Trzeci raz byłem w styczniu 2005 roku w Beskidzie Śląskim i nauczyłem się jeździć na nartach.
Ta góra była największą, na którą miałem się wdrapać ( 2200 m n.p.m.).
W dodatku szedłem sam, miałem ciężki plecak ze sprzętem foto, osobno torbę ze statywem i 3 litry wody w butelkach.
Skoro świt- wymarsz.
Po 40 minutach wdrapywania się po stoku, do którego zapomniano przystawić drabinę dotarłem do fajnej skałki wyglądającej w oczach takiego cepra jak ja niczym szczyt.
Byłem dumny z siebie, że w tak krótkim czasie zdobyłem taaaką górę!!
Ze „szczytu” zobaczyłem, że ścieżynka pnie się dalej. Nie rozumiałem zamysłu Stwórcy, który chyba przez złośliwość kazał zejść nieco w dół, aby później kazać wchodzić tam, gdzie nie ma schodów. Byłażby kara za grzechy? Kiedy ja zdążyłem tyle nagrzeszyć w swoim życiu?
Ale wdrapywałem się dalej- trzeba być twardym, niczym Roman Bratny!
Plusem było to, że o tej porze góra swoim majestatem przysłaniała słońce i szło się w jej cieniu.
Nadal brakowało stopni, albo choćby poręczy.
Często podłoże stanowiła gliniasta ścieżka, która kazała łapać się okolicznych drzew, gałęzi, gałązek, w końcu kępek trawy, aby móc iść dalej w górę, a nie w dół. Robienie zdjęć było pretekstem do odpoczynku. ( Później zrezygnowałem z tego pretekstu- nie byłem przecież hurtownią materiałów fotograficznych.)
Mniej więcej w połowie drogi, gdy dyszałem pod drzewem usłyszałem szmer. Nie był to, jak pierwotnie myślałem Yeti, względnie przemiły pies Bernardyn z nieodłączną baryłeczką, tylko suslik: małe, ciekawskie stworzonko, które pozwoliło nawet zrobić sobie zdjęcie.
Yeti nie był tak cierpliwy…
Trzeba było iść dalej.
Kierowany lenistwem skręciłem na ścieżkę, która wydawała się bardziej „płaska”.
Drogie dzieci! Pamiętajcie! Lenistwo jest bardzo brzydką cechą charakteru człowieka!
Ja zostałem ukarany w następujący sposób: ścieżka kończyła się u podnóża sporej skały. Po jej prawej stronie ziała przepaść, po lewej było trochę „płycej”, tak „na oko” 10 metrów. Na myśl o tym, że miałbym zawrócić postanowiłem być nadal twardy i zapomnieć o lęku wysokości, na który cierpię ( czyżbym o tym nie wspomniał?)
Przede wszystkim zrobiłem zdjęcie:
Następnie zrobiłem jeszcze dwa zdjęcia:
Następnie… no nie, wystarczy!
Zacząłem włazić na to monstrum. Na jego grzbiecie( tak to się chyba nazywa?) musiałem usiąść okrakiem, gdyż zabrakło miejsca dla stóp. I w ten mało profesjonalny sposób przesuwałem się do przodu. Dobrze, że miałem dobre portki na sobie, bo bym świecił bynajmniej nie dobrym przykładem. Gdzieś niedaleko śpiewały ptaszki, w dole ( o Boże! jakim głębokim dole!!) szumiał wodospad, było cieplusio ( gorąco! gorąco!!), plecak ważył już chyba tonę, statyw majtał się
niebezpiecznie, wytrącając mnie lekko z równowagi- tej fizycznej, bo psychiczna już od dawna leżała zdruzgotana na dnie przepaści( kurde!! kurde!!)
Było fajosko.
Aby zejść z tego czegoś musiałem wykonać obrót o 180 stopni. (Kurde!! kurde!! kurde!!)
Oczywiście zaczepiłem torbą ze statywem o jakiś cholerny występ i przez moment moja chora wyobraźnia widziała jak lecę z tej skały, a statyw tam wisi- samotny i opuszczony…( jw.)
Gdy byłem już na tzw. ziemi chciałem szybko oddalić się z tego miejsca, ale nóżki jakoś tak dziwnie drżały. Oczywiście
była to oznaka zmęczenia, a nie, jak niektórzy mogliby przypuszczać- strachu!
Co za przypuszczenia!!!( kurde!! kurde!!! kurde!!!!!)
W końcu kolana się złączyły, płuca usunęły zalegające powietrze, akcja serca wróciła ( tak mniej więcej) do normy.
Szczyt widniał gdzieś tam – hen- na wysokościach. Las przerzedził się, aby w końcu ustąpić miejsca gołej przestrzeni.
Plusem było to, że widoki, które mnie otaczały z każdej strony były niesamowite. Minusem było słońce, które stało już dość wysoko i prażyło niczym kuchenka mikrofalowa.
Stromizna była taka sama.
Szczebelków drabiny nadal nie dowieźli.
Windy też.
Po kilkunastu metrach zrozumiałem, skąd nazwa tej góry: Pik Lubwi, czyli Szczyt Miłości: mój oddech przypominał ścieżkę dźwiękową z jakiegoś pornosa.
Kocham góry!!
Końcówka była tragiczna: dziesięć kroków i pad do pozycji siedzącej. Czasami było tych kroków 15, czasami 20, ale takie rekordy biłem wtedy, gdy moje ciało szło koło mnie, a ja gdzieś lewitowałem…
I w końcu – jest!!!!
A właściwie nie ma. Nie ma dalszej dróżki pod górę.
Podejrzliwie rozejrzałem się wokół, czy może jednak jest gdzieś schowana złośliwa ścieżynka, która pnie się dalej, ale nie. Spoko.
Stacja końcowa. The End. Ende. Kaniec.
Widok, który roztaczał się przede mną był wart mego wysiłku i starganych nerwów.
Przez długie minuty podziwiałem to, co mnie otaczało nie myśląc o robieniu zdjęć.
Byłem sam na wierzchołku góry.
Byłem sam na wierzchołku góry, na którą się wspiąłem.
Pierwszy raz w życiu byłem tak wysoko.
Pierwszy raz w życiu widziałem coś tak wspaniałego na własne oczy, a nie przez iluminatory samolotu.
Było pięknie.
Kręciłem się tam jak czubek i czułem się jednością z tym pięknem, które było wokół ( wow, ale to zabrzmiało!)
Nie było problemów, planów na przyszłość, pieniędzy.
Nie było chorób, wojen, głupoty, zawiści.
Nawet o tym nie myślałem.
Była tylko pustka.
I cisza.
I wiatr.
Później ujrzałem dwóch ludzi, którzy szli na szczyt. Dlaczego nie mogłem być tu dłużej sam?
Potem rozpoczęło się zejście…
W drodze powrotnej spotkała mnie burza z ulewą. Dróżka o
gliniastym podłożu zmieniła się w śliską rynnę.
Postanowiłem zjeżdżać na powiedzmy - piętach. Raz i
drugi się udało. Następnie wykonałem efektowny, 25 -
metrowy lot na główkę(stopa zaczepiła o korzeń, który
był niewidoczny pod rzeką błota). Usiłowałem cokolwiek
złapać, aby się zatrzymać, czego efektem było:
1. pęknięcie kości paliczka bliższego palca piątego
dłoni prawej,
2. lekkie zwichnięcie stawów dłoni prawej i lewej,
3. liczne stłuczenia, siniaki i skaleczenia
4. rozdarcie fragmentów ubrania,
5. utrata zapasów wody wskutek pęknięcia butelki,
6. udany obrót nogami w dół,
7. zwolnienie tempa upadku i szczęśliwe zatrzymanie się
w gąszczu paproci.
Strat w uzębieniu nie stwierdzono.
Strach (tzw. cykor) nie miał wpływu na stan bielizny
osobistej.
Ja sam wyglądałem jak duża gruda błota z lekkim
wytrzeszczem gałek ocznych (to chyba nie ze strachu?).
Ulewa trwała dalej, więc nie było źle: spłukało ze mnie
trochę gleby. Gorzej było niżej: bez deszczu, strumyków,
rzek, stawów, jezior i innych stanowisk z wodą (o zimnym
piwie nie wspomnę). Żar lał się z nieba okrutny i tylko
to (oprócz potu) lało się w najbliższej okolicy. Powoli
czułem, jak mój język zaczyna przypominać swoją
strukturą papier ścierny, a gardło miało taki stopień
wilgotności, jak ziemia, po której szedłem (0%). Wody w
jakiejkolwiek postaci (i piwa) nadal nie było w zasięgu
lekko już zamglonego wzroku. Gdzieś z dołu dochodził
szum rzeki
W końcu dotarłem do doliny, w której płynęła rzeka
Kyngarga. Woda była zimna niczym lód, zęby w zetknięciu
z nią dziwnie zadzwoniły, z gardła wydobyła się para, a
ja już nie myślałem o piwie. To była chyba Nirwana...
W drodze do schroniska, na deptaku uzdrowiskowym, gdy
ledwo powłócząc nogami człapałem przed siebie i
słyszałem szum rzeki oraz luby chlupot wody w butelce
usłyszałem nagle swojskie, polskie cześć!. Nie były to
omamy słuchowe, tylko Linda z Wrocławia, którą poznałem
w Konsulacie w Irkucku. Jaki ten świat jest mały c.d.
Następnego dnia leczyłem rany. Kuracja polegała
głównie na piciu nieprawdopodobnych ilości wody i
herbaty, praniu wszystkiego i szyciu (a jeden na dachu
tkwiąc niewygodnie, zawisł na gwoździu i rozdarł
spodnie - J. Brzechwa Pali się!).
Już wieczorem postanowiłem, że muszę zobaczyć słynne
wodospady.
Rano wymarsz.
Z początku wszystko wyglądało całkiem spokojnie: był nawet mostek:
Wodospady nieziemskie, ale bez zaprawy górskiej na Piku Lubwi nie dałbym chyba rady.Nie jestem bardzo strachliwy, lecz przed wejściem na jedną skałkę długo stałem i rozmyślałem, czy nie lepiej zawrócić.
Za tą skałką było takie cyrkowe przejście, że długo stałem i rozmyślałem p. wyżej. Dobrze, że moja Żona tego nie widziała, bo bym oberwał!! Ale polazłem dalej. Już nie stałem długo i nie rozmyślałem p. wyżej.
Gdy
jednak zaczęło grzmieć i zrobiło się późne popołudnie
doszedłem do wniosku, że przygoda na Piku Lubwi już
wystarczy.
Poza tym nie miałem przy sobie namiotu, śpiwora itd.
Woda była, ale zimna. Odtrąbiłem powrót i ok. 21.30
byłem w schronisku.
Po drodze podumałem chwilkę w kilku świętych miejscach
Buriatów (np. w lasku z pniami owiniętymi wstążkami).
Piątego dnia wróciłem do Irkucka.
Dojrzałem w końcu do spotkania z Bajkałem. Obładowany
jak zwykle, ruszyłem na Wyspę Olchon. Oczywiście
marszrutka, czekanie w upale na odjazd itp.
Jechaliśmy tylko 7,5 godziny.
Od Andrzeja z polskiego Konsulatu miałem namiar na p.
Tamarę Bieriezowską, która za godziwe pieniądze (150 rubli za
dobę) udziela gościny w stolicy Olchonu -
Chużir. Zostałem bardzo ciepło przyjęty, choćby dlatego, że 10
minut przed moim przybyciem dotarł do jej domu
prąd. Po 20 latach walki z wiejskim generatorem, który częściej
był zepsuty, niż pracował. Jeszcze tego samego wieczora, po ulokowaniu
się w domu jej syna Aleksandra
pojechaliśmy kąpać ich psa - owczarka kaukaskiego nr 1 na liście
niebezpiecznych psów. (Wg niektórych w 5
sekund zabija człowieka.)
My się zimy (i piesków) nie boimy, więc wziąłem aktywny udział w tej imprezie.
Aby ochłonąć po tych wrażeniach, po raz pierwszy w życiu
zostałem morsem. Otóż woda Bajkału nie należy do zbyt
ciepłych (prawdę powiedziawszy jest zimna jak cholera -
niczym roztopiony lód). W trzy sekundy po zanurzeniu
stóp człowiek czuje lekkie mrowienie, następnie kłucie
tysięcy igiełek, a w 8. sekundzie nie czuje już nic. Nie
ma stóp.
Dalszym etapem jest utrata łydek, kolan itd.
Posłuchałem rady p. Tamary i zanurzyłem się cały w
pięknych wodach Bajkału. Ulga była natychmiastowa:
przestałem istnieć.
Jakimś sposobem wynurzyłem się i znowu zanurkowałem.
Super!!!
O samym Bajkale i Wyspie Olchon nie będę pisał. To
trzeba samemu przeżyć. Nie tylko zobaczyć.
Szczególnie polecam wyprawy z Aleksandrem, który
zabierze Was swoim busem w takie miejsca, gdzie nie
docierają normalne wycieczki.
Z takich normalnych miejsc warto zajrzeć do muzeum w Chużir, gdzie znajduje się m.in. motocykl, który 2 lata leżał w Bajkale. Po wydobyciu i osuszeniu służył właścicielowi jeszcze długi czas.
Wybrałem się również na wschodni brzeg Olchonu, w miejsce, z którego 500 metrów dzieliło mnie od największej głębi Bajkału 1637 metrów. Po tej stronie wyspy woda była jeszcze zimniejsza. I tutaj musiałem zanurzyć swoje boskie cielsko.
Po drodze nasza mała grupka, której przewodnikiem był
Andrzej z Konsulatu dotarła do góry Żima (1274m n.p.m.)
- siedziby duchów i bóstw.
Już zmierzchało, gdy znalazłem się na szczycie jednego ze wzniesień górujących nad Olchonem.
Następnego dnia spotkałem dwójkę niesamowitych ludzi z
Wrocławia.
Anka i Robert wracali z Władywostoku do
Polski na BMW R 1150 GS.
Nie będę przytaczał ich opinii
o tym moto, bo obiecałem kiedyś mojej Babci, że nie będę
używał brzydkich wyrazów. Określenie pedalski było
najłagodniejsze.
Kiedyś BMW oznaczało Będziesz Miał
Wydatki, ew. Bardzo Majętny Wieśniak.
Okazuje się, że
oznacza jeszcze jedno: Bardzo Mierny Wynalazek.
Trzeba było wracać do Irkucka.
Zamieszkałem u Andrzeja Raffiego, jednego z motonitów, człowieka o wielkim sercu i wspaniałej rodzinie.
Pewnej soboty wyjechaliśmy do Wierszyny po motocykl. Było nas czterech: Andrzej i Andriucha, Dima i ja. Jechaliśmy samochodem Dimy. W Domu Polskim spotkaliśmy grupę młodych ludzi z Trójmiasta i po całonocnych dysputach, ok. 4 nad ranem poszliśmy lulu. (Gdyby ktoś z tej grupy mógł się do mnie odezwać, byłbym bardzo rad.) Sen trwał całe 3,5 godziny. Potem Dima zabrał się za MW.
Do Irkucka wracaliśmy w następującym składzie: Dima w
koszu, Andrzej i ja na moto.
Tylko dwa razy w życiu złapałem gumę. Ten drugi raz
miał miejsce oczywiście w drodze z Wierszyny, ok. 40km
od Irkucka. Tam motorek dostał się w ręce Pawła i
Aleksieja, którzy doprowadzili do tego, że w końcu
miałem ładowanie.
W trakcie pożegnalnego spaceru po Irkucku natknąłem się
na zniszczoną cerkiew. Odbudowuje ją Ojciec Komarnicki,
którego rodzice pochodzą z zachodniej Ukrainy.
Bardzo się ucieszył, że jestem Polakiem. Długo
rozmawialiśmy, mogłem zapoznać się ze szczegółowymi
planami świątyni, jak i programem jej odbudowy.
Na koniec spotkałem się z p. Ignacym Sendą, który na
ulicy K. Marksa prowadzi Towarowy Dom Polski. Dzięki
jego pomocy i życzliwości udało się w końcu uzyskać
odpowiednie kwity celne i mogłem wracać na motocyklu do
domu.
Jeszcze raz dziękuję Ci, Ignacy, że zechciałeś nie tylko
mi pomóc, ale również poświęciłeś dla mnie - obcego
przecież człowieka - tyle swojego cennego czasu -
praktycznie cały dzień!
Który polski biznesmen zdobyłby się na coś takiego?
Dziękuję!!
Obok siedziby Ignaca znajduje się Dom Oficera i Muzeum
Wielkiej Wojny Ojczyźnianej z wieloma różnymi -
większymi i mniejszymi eksponatami.
Natomiast dosłownie naprzeciwko - o ironio!! - można
zatopić wąsiska w zimnym, czeskim piwie - w knajpie U Szwejka (Haszek przebywał przez pewien czas w Irkucku).
Szwejk pękłby chyba ze śmiechu, gdyby siedząc w swojej
knajpie miał widok na armaty, czołgi i inne takie
instrumenty.
Dla tych, których zmorzy na dalekiej Syberii tęsknota za domem, albo poczuje się niczym bohater Procesu Kafki - bezsilny w zderzeniu z rosyjską biurokracją - jest to wyborne, lecznicze wprost miejsce. Taki trochę śmiech przez łzy, ale jak pomaga!
Ostatnie zdjęcie w Irkucku zrobiłem tak, jak w ubiegłym roku - pod pomnikiem Lenina na Alei Lenina.
Irkuck żegnał mnie deszczem, zimnem i wiatrem.
W takiej scenerii dojechałem do Krasnojarska. Po drodze
kopara co i rusz opadała z wrażenia. Jeżeli Rosjanie w
takim tempie będą budować swoje drogi, to za dwa lata
moje opowieści o błocie itp. będą brzmiały jak bajki.
Tempo jest niesamowite! Nadal są, oczywiście odcinki
strasznej drogi, ale większość trasy jest OK.
W Krasnojarsku postanowiłem wprowadzić lekkie novum do
planu podróży. Nie słyszałem jeszcze o kimś, kto ruskim
zaprzęgiem wracałby do Polski autostopem. Trzeba zatem
spróbować.
A więc - od Krasnojarska jechaliśmy z moją Emulą jak
paniska starym Kamazem. Znowu dzięki życzliwości i
niespotykanej nigdzie poza Rosją bezinteresowności.
Iwan i Sieroga.
Dziękuję
W Nowosybirsku poprosiłem obcego faceta z ulicy, aby zadzwonił do Siergieja Kotowa na komórkę i powiedział mu, że potrzebuję pomocy. Siergiej był motocyklistą figurującym na mojej help-liście z Internetu. Byłem dla niego takim samym znajomym gościem, jak ludek z Marsa.
Po kilkunastu minutach zdejmowaliśmy Emulę z Kamaza.
Ponownie miałem nocleg za darmo u obcych ludzi,
zwiedzałem Nowosybirsk, a sprężynki i trybiki machiny o
nazwie znajomości szukały dla mnie transportu do
Moskwy.
I tak m.in. odwiedziłem maleńką cerkiewkę znajdującą się
na Prospekcie Lenina. Została wybudowana w miejscu
będącym geograficznym środkiem dawnego Imperium
Romanowych. W cerkwiach nie wolno robić zdjęć.
Przedstawiam widok jej wnętrza:
Niedaleko od tego miejsca Prospekt Lenina rozszerza się i staje się Placem Lenina. Na nim - oczywiście - olbrzymi pomnik Iljicza, po jego prawicy kolesie czekiści, po lewej facio i kobitka z gałązką oliwną (byli na saksach w Hiszpanii?). Sądząc po stylu dostawili ich kilka ładnych lat później. W tle sala Teatru i Filharmonii na - bagatela - 10tys. ludzi (jedna z większych w Rosji). Nowosybirsk oficjalnie liczy ok. 2 milionów mieszkańców.
Z ciekawostek odkryłem Park Pamięci (?), w którym
umieszczono pomniki bojowników o Władzę Rad na tym
terenie
oraz ścianę pamięci.
Po kilku dniach motorek był na pace, a ja jechałem w kabinie MAN-a, którego kierowcą był Sława.
Wraz z nami jechały dwa Kamazy. Spędziłem z nimi blisko tydzień. Po drodze mijaliśmy rozległe stepy, naprawialiśmy rozerwane opony, zgubiliśmy poduchę amortyzatora, zawitałem do egzotycznej Samary, piłem wodę wypływającą ze skał i jadłem brzoskwinie kupowane u przydrożnych sprzedawców za śmieszne pieniądze. Były olbrzymie pola słoneczników, most na ogromnej Wołdze i wiele ruin zniszczonych cerkwi.
W końcu - Moskwa.
Ostatnie 60 kilometrów jechałem z Wową w starym Kamazie.
Tej jazdy nie zapomnę nigdy. W MAN-ie prawie nie słyszy
się silnika. Tu silnik jest w tobie.
Każdy fragment ciała drży i wibruje w rytm pracy tłoków.
Każda zmiana biegów zmienia twoje życie. Bez czytania
książek od razu wiadomo, na czym polega praca sprzęgła i
skrzyni biegów. Gdzie są tarcze sprzęgłowe, co to jest
docisk, które zębatki zazębiają się i dlaczego.
I do tego kierowca, który pali prawie non-stop stare,
dobre, nieśmiertelne Białomory. Jako bierny palacz
wypaliłem tyle tych papierosów, że rano byłem na lekkim
haju. (Nigdy w życiu nie miałem papierocha w pysku).
Radio + odtwarzacz kaset podłączone na kabelki leżały
przy szybie, takoż głośnik, który chrypiąc usiłował
przebić się przez ryk silnika i świst wiatru w
nieszczelnych drzwiach. Oprócz chrypienia, z głośnika
dobiegało coś w rodzaju rosyjskiego dysko-polo.
Na zewnątrz noc, jedziemy bez przerwy już 20 godzin,
drogi mniej, lub bardziej dziurawe, z naprzeciwka
wylatują z czerni nieoświetlone maszyny. Czasami
przysypiam skulony na stalowym krześle obitym płótnem, a
każdy wykrot budzi mnie potężnym kopniakiem w
kręgosłup...
A z tyłu 20 ton
Gdyby Ryszard Wagner był na moim miejscu, stworzyłby
suplement do swojej tetralogii. Fragment jego twórczości
wykorzystany przez genialnego Coppolę w Czasie
Apokalipsy - słynny atak śmigłowców - to pikuś. Tu
przeżywasz to na żywca!
Motorek stanął na moskiewskiej ziemi ok. 14.00 Chciałem
wyruszyć do domu następnego dnia rano, więc spałbym po
staremu w MAN-ie. Jednak jeden z kierowców ciężarówki,
który zabierał część towaru z mojego TIR-a zaprosił
mnie do siebie na nocleg.
Po tylu dniach podróży mogłem wykąpać się w ciepłej
wodzie. Rankiem Aleksandr wsiadł ze mną na MW i
wyjechaliśmy z Moskwy na drogę w kierunku Rygi. Tam
pożegnał się ze mną i autobusem wrócił do domu. Bez jego
pomocy długo krążyłbym po stolicy Rosji.
Dziękuję, Aleks.
Na granicy rosyjsko-łotewskiej trafiłem na rudą małpę,
która tak długo kombinowała, aż udało jej się wyłudzić
ode mnie 500 rubli łapówy (stargowałem z pierwotnego
tysiąca).
Była to i tak niska cena za uzyskanie wolności.
Tegoroczny wyjazd kosztował mnie bardzo dużo nerwów
(urzędy, biurwy, przepisy, a właściwie przepisy). Do
dzisiaj na myśl o tym, że miałbym cokolwiek załatwiać w
rosyjskim urzędzie dostaję ataku wściekłości i histerii.
Jednocześnie otaczała mnie stale tak olbrzymia doza
dobroci, bezinteresowności, chęci pomocy i zrozumienia,
że dzięki temu, dzięki tak wspaniałym ludziom, których
ponownie było mi dane spotkać w Rosji - przeżyłem.
Dziękuję Wam wszystkim!
Wiadomości praktyczne:
Irkuck- noclegi itp.:
Zinaida Kukulska, ul. Lermontowa d. 265 kw. 35, 664033
Irkutsk (po polsku)
Rafikow Andriej, ul. Lermontowa d. 297 kw. 9 , 664033
Irkutsk, raff42@yandex.ru
Arszan:
Turisticzieskij cientr W mirie fantazji, Gostiewoj Dom
Prijut Alpinista, Republika Burjatija, Kurort Arszyn,
ul. Bratjew Domysziewych d.8,
[link]
Olchon:
666137 Irkutskaja Obłast, Olchonskij Rajon, posjołok
Hużir, ul. Lienaja 26, Kopiliew Aleksandr Michałowicz
Polska:
Romuald Koperski:
syberiatravel.pl,
syberia@syberiatravel.pl
artpol.gda.pl
kobi-sklep.pl –
super ciuchy itp. na moto (tanio i dobre)