Samotna wyprawa na Syberię, czyli jak tu nie wierzyć w przesądy...
Prolog
Lidzbark Warmiński, 20. sierpnia 2003 roku.
Tu skończył się mój wyjazd do Irkucka. Przed wyjazdem
popełniłem błąd, prosząc „fachowca" o regulację gaźników.
Wysłałem mu oba tłoki z wtopionymi pierścieniami....
Część pierwsza - Europa
Sierpień 2004, trzynastego, piątek.
Ja tam w przesądy nie wierzę, czarne koty, kominiarze i inne tego
typu obiekty nie wywołują u mnie stanów przedzawałowych. Natomiast
strasznie żałuję, że w piątki, a szczególnie trzynastego nie ma
losowania Dużego Lotka.
Z tego też powodu wyruszyłem na wyprawę życia właśnie w piątek,
trzynastego sierpnia o 5.13 rano.
I dobrze zrobiłem... Pech omijał mnie szerokim łukiem, a szczęście co i rusz mrugało do mnie to prawym, to lewym okiem. Początek wcale nie zapowiadał się dobrze: już od Tczewa zaczęło się coś dziać ze stacyjką i sprzęgłem. Od Pasłęka zacząłem uczyć się zmiany biegów "przygazówką". Gorzej było z ruszaniem: wrzucenie jedynki kończyło się kangurem. Wstyd! Dopiero po kilku dniach prób i błędów szło mi lepiej. Jadę przez Litwę i Łotwę, by ominąć królestwo p. Łukaszenki. Na granicy z Rosją omijam długie kolejki TIR-ów ( na dwie doby) i samochodziarzy (6-8 godzin czekania). Dzięki tzw. "bajerze"- tym razem po rosyjsku- udaje mi się wjechać na teren ojczyzny tow. Lenina już po 60 minutach. Nieźle! Gorzej było z pierwszym noclegiem. Był to "motel”: sala restauracyjna kończyła się ścianą z dykty, na której zawieszono ryczący telewizor. Ryczało MTV made in Russia. Basy- jak trzeba -podbite, potencjometr na końcu skali, słowem - norma. Po drugiej stronie ściany stało moje wyrko. Nic dziwnego, że zasnąłem dopiero ok. 4 rano. Była to moja wina: któż bowiem myśli o spaniu w gorącą letnią noc?
Jakby mi było mało postanowiłem wbrew dobrym radom nie omijać Moskwy b. szerokim łukiem, tylko jechać tzw. kalcem, czyli jedną z obwodnic. Był niedzielny wieczór, mieszkańcy stolicy Rosji wracali z dacz do domów, więc wszystkie pięć pasów było zatłoczone na maksa. Ja pyrkałem spokojnie 60-70km/h prawym pasem. Nagle, po mojej prawej stronie, czyli pasem awaryjnym wyprzedziło mnie pędząc z olbrzymią prędkością jakieś czarne monstrum. Było to terenowe bmw z czarnymi szybami i bez tablic rejestracyjnych. Po godzinie jazdy i kilkunastu podobnych bolidach już mnie to nie drażniło. Miałem tylko 40 km do zjazdu na Władymir, gdy utknąłem w korku. Przy braku jedynki dalsza jazda nie miała sensu. Poczekałem sobie, (ale daleko od pasa awaryjnego!) ok. 1, 5 godziny i jechałem dalej. Wyjeżdżając już z Moskwy ( była noc) przeżyłem kolejne spotkanie z czarnym bmw. Zatrzymało się ono w odległości ok.100 m przede mną i wyskoczyło z niej dwóch facetów w czarnych, skórzanych kurtkach, (ale bez karków) i pędem poleciało w krzaki. Nie wyglądało to na sytuację awaryjną spowodowaną potrzebami fizjologicznymi, więc grzecznie odwróciłem wzrok, lekko dodałem gazu i oddaliłem się z miejsca zdarzenia. Za Moskwą znalazłem stację benzynową, na której w świetle czołówki rozbiłem namiot. Facet z obsługi powiedział mi, żebym rano zwinął się do 7.30, bo przed ósmą przyjeżdża boss. Zapomniałem, że między Moskwą, a Gdańskiem są dwie godziny różnicy czasu. Gdy następnego dnia spokojnie się obudziłem o 5.15 nie mogłem zrozumieć, czemu gościu mnie popędza. Gdy boss nadjechał (a jakże - terenowy mesio, srebrny metalik, nówka), ja już tylko sprawdzałem poziom oleju. Nie chciałbym mu się narazić. Naprawdę.
W Kazaniu( 2475 km od domu, 5 dnia) postanowiłem zrobić coś ze sprzęgłem. Jadąc przez to przeszło milionowe miasto( wszystkie skrzyżowania ze światłami, wszystkie bez synchronizacji) zostałem zatrzymany przez młodego człowieka w starej ładzie. Po serii standardowych pytań: -„ Z Polski? Nie boisz się? Na takim starym motocyklu?”, opowiedziałem o swoich kłopotach ze sprzęgłem. Okazało się, że Timur oprócz starej łady ma skuter i kumpla, który jeździ na Rusku. Krótka rozmowa przez komórę i na chopperze zrobionym z M-72, w skórze i bandaną pełną liter A ( od Anarchy) nadleciał Dima.
Po 10 minutach dowiedziałem się, że naprawi to jutro, nocuję u niego, a wieczorem zobaczymy Kazań by night. Jest jeden minusik: trzeba przejechać przez całe miasto. Jest godzina szczytu, stare łady i ziły walczą z nowymi bmw i mesiami, światła nadal bez synchronizacji, żar leje się z nieba, sprzęgło bez zmian. Łamiąc wszelkie możliwe przepisy (wiadomo-Anarchy + brak sprzęgła), ale bez wrzasków i innych "przyjaznych” gestów ze strony samochodziarzy docieramy do garażu, gdzie zostawiam motorek. Na plecy-plecak, do prawej ręki ciężka torba i statyw, lewą ręką trzymam się Dimy i… oddaję się w ręce Allacha( Tatarstan, którego Kazań jest stolicą jest w większości muzułmański). Bez kasku na głowie, z prawicą dłuższą o około 10 cm, z kością ogonową obitą na tylnym mikro-siodełku (wiadomo -chopper), z muchami na zębach i dzikim błyskiem w oku oraz dwoma litrami piwa trafiam do mieszkania Dimy. Po drodze dowiedziałem się, co znaczy Anarchy w wykonaniu rosyjskiego bikera. To było to, co tygrysy lubią najbardziej! I tu mała dygresja: na pytanie: „ Wódkę pijesz?" Odpowiedziałem, że nie, tylko piwo. Spodziewałem się swojskich tekstów typu: " No co, ze mną się nie napijesz?!"A tu nic, tylko: „Charaszo”. Dziwna ta Rosja... Wieczorem gulajem po Kazaniu. W końcu trafiłem na plac, na którym zbierają się motonici. Było wszystko: kanapy, choppery, szlifiery, wydechy Akrapovica, palenie gumy, skóry, frędzle, lusterka ( i nie tylko) od Louisa itp., itd. A w tle- ścigające się na 100 metrach stuningowane bryczki. Na 150 metrze stały spore bloki betonu... Poznałem tam faceta, który przemówił do mnie po polsku. Okazało się, że spędził trzy lata w słonecznej Grecji z Polakami, którzy nauczyli go naszej kwiecistej mowy. W więzieniu. Dzięki niemu mogłem spokojnie robić fotki bez obawy o podejrzenia o konszachty z milicją.
Następnego dnia ok. 15.00 wyruszyłem w kierunku Ufy. Do Urala nic sie nie zmienilo. Pogoda super, słońce, wiatr w plecy, jednym słowem- sielanka. Pierwsza panorama gór rozbiła tę sielankę w drobne kaszkie. Niebo było czarne, a góry wysokie. Zaczęło padać...
Na nocleg w okolicy Złatoust wybrałem sobie tzw. awtostanowkę, czyli strzeżony parking dla ciężarówek. Ich kierowcy śpią w kabinach, więc nie przeszkadzało im błoto oraz kałuże. Znalazłem w miarę suche miejsce w kącie placu między rozsypującym się traktorem, a resztkami jakiegoś zmasakrowanego samochodu.
I tu po raz kolejny przekonałem sie, że dzień wyjazdu wybrałem prawidłowo. Każdy wie, że w sowietach działa, ( jeśli zechce) tylko hamulec przedniego koła. I właśnie linka tegoż hamulca pękła w trakcie przetaczania motóra na placu awtostanowki. Niektóre zjazdy miały nachylenie 15% i dzięki temu udawało mi się pędzić z prędkością ok. 95km/h. Często jednak musiałem gwałtownie hamować, gdy nagle w porządnym dotąd asfalcie znajdowały się ( z reguły za zakrętem) wielkie dziury, rowy(!?), lub muldy (!?!).Nie muszę chyba mówić, o ile centymetrów podniosły się moje resztki włosów na głowie na myśl o tym, że linka mogła pęknąć przy takim właśnie hamowaniu... Oczywiście nie było zasięgu w komórze, więc po założeniu nowej linki, w boskim świetle reflektora (6V) ruszyłem nocą w poszukiwaniu sieci. Udało się. Wróciłem cały mokry i lekko znerwicowany ( nigdy więcej !!)
Część druga - Azja
Rano okazało się, że spałem prawie na granicy z Azją i przekraczałem ją po raz drugi.
Za górami deszcz się uspokoił, wróciło słońce i przyjazny, zachodni wiatr. Zrobiło się płasko, płasko i daleko.
I tak do Czelabińska. To też spore miasto( przeszło milion mieszkańców), światła na skrzyżowaniach bez synchronizacji- norma. I właśnie, gdy stałem na czerwonym świetle zatrzymało się koło mnie czarne, spasione BMW z lustrzanymi (!!) szybami i bez tablic. Wysiadło z niego dwóch ludków wielkości sporej szafy i rozpoczęła się standardowa seria pytań. Blokowaliśmy dwa pasy (z czterech możliwych) i tak sobie gaworzyliśmy, światła się zmieniały, inni kierowcy grzecznie nas omijali, nikt nie używał sygnałów dźwiękowych, nie pokazywał palców, nie pukał się w czoło itd. Może takie obyczaje? Komóry poszły w ruch, za chwilę nadleciało terenowe BMW i dwa Lexusy ( też terenowe, też czarne, też lustrzane szyby i brak tablic- może odpadły?). Zawartość ludzka też podobna: wzrost ok. 200cm, waga słuszna, brak karków i włosów, czarne, skórzane kurtki i ten spokojny wzrok... Otoczony tymi dobrymi ludźmi ciągle słyszałem pytania czy się nie boję jechać samotnie tak daleko? Po dobrych 30 minutach udaliśmy się na obiad do kolesia, który kolekcjonuje zabytkowe samochody. I rzeczywiście: był ford T4, willysy z US Army, stare bmw, mesie, pa biedy i ople. Większość w super stanie, część w robocie. Na koniec zrobiliśmy sobie po niedźwiadku ( czyt. niedźwiedziu) i wesoła kawalkada odprowadziła mnie na wylotową szosę w kierunku Kurgan. Zdjęć nie robiłem. Tuż przed Kurgan zmieniłem tylne koło na zapasowe ( "skończyły" się łożyska). Musiałem ominąć granicę z Kazachstanem, więc odbiłem na północ, w kierunku Iszim. Było to 210 km hardcoru z pyłem w roli głównej. Omsk ominąłem szerokim łukiem.
Dziesiątego dnia wieczorem wjeżdżam do Nowosybirska ( 5088 km od domu). Na tablicy świetlnej minus 9 °C- czyżby niespodziewany koniec lata? Za Kemerowem spotykam samotną Walijkę, która pieszo idzie wokół świata. A ja myślałem, że tylko faceci są szaleni…
Później trafiam na kolejnego bajkiera. Jego Ural robiony na zamówienie w Irbicie, z hamulcami Brembo itp. Lśni wypolerowanym chromem i niklem, a on sam- złotymi zębami. Gdy dowiedział się, że potrzebuję wrzątku do „ gorącego kubka” wziął mój termos i po ok. 20 min. był z powrotem. Tłumaczył się, że trwało to tak długo, gdyż szukał dla mnie noclegu u rodziny...
Tam też przeżyłem prawdziwy ( i jedyny) horror. W środku nocy, gdy panuje taka cisza, że słychać nawet chrapanie myszy, budzi mnie warkot samochodu. Ktoś dojeżdża do zjazdu do "mojej” stacji benzynowej i dalej toczy się przy wyłączonym silniku. Nikt nie otwiera drzwi, nie wychodzi, czeka. Nadjeżdżają ciężarówki, facet (?) korzysta z hałasu: słyszę trzask zamykanych drzwi i powolne kroki. Gdy nastaje cisza facet staje. Czeka na następne samochody i znowu idzie w moim kierunku. Po cichu siadam w namiocie, ( aby uniknąć ew. kopnięcia w głowę), do lewej ręki nóż, do prawej latarka i też czekam. Chyba uratowały mnie dwie ciężarówki, które wjechały na stację. Gość szybko odszedł i odjechał... Do rana spałem spokojnie. Gdy się obudziłem namiot i wszystko wokół pokryte było szronem. Trzeba było szybko się zwijać.
Następną noc spędziłem w hotelu "Sybir"( pół gwiazdki) w Kańsku. Miasto utkwiło w mej pamięci dzięki pomnikowi Lenina w kolorze złotym. Teraz ma się zacząć 400 km drogi przez mękę. I rzeczywiście: czołgałem się z maksymalną prędkością 8 km/h, starając się unikać głębokich dziur, rowów, lejów (?!) wypełnionych wodą ( zaczęło padać). Myślałem, że zgubię wszystkie śruby, o zębach nie wspominając. Na tej właśnie drodze poznałem poczucie humoru Rosjan: ktoś tu postawił znak ograniczenia prędkości do 70 km/h, ale chłopców-radarowców nie było. Tak samo jak ładowania. Pada, więc nie ma kurzu ( to dobrze), ale jest błoto ( to źle).
Po tych przeszło 400 km przyszła pora na podliczenie strat: prądnica padła, regler też, brak ładowania, stacyjka do wymiany, tylny błotnik pęknięty w trzech miejscach, filtr powietrza dociskam znalezioną w rowie butelką po pepsi, błoto jest wszędzie, nawet pod kaskiem. Są plusy: nie mam braków w uzębieniu. W Niżneudinsku komóra nie miała zasięgu, więc poszedłem na pocztę kupić kartę telefoniczną. Po dzisiejszej "drodze" nie zwracałem uwagi na błoto, kałuże i deszcz. Kręcenie tarczą telefonu trwało blisko godzinę, ale się dodzwoniłem. Dzień 14 (6515, 5 km od domu). Wczoraj padłem jak metka i zapomniałem naładować akumulator. Skleroza ponoć nie boli, ale mnie bolały wszystkie mięśnie po pchaniu całego majdanu ok. 2 km przez błoto do bazy sowchozu. Tam ich elektryk- Uzbek- rozebrał prądnicę, skleił plastrami ebonitową płytkę, po czym stwierdziłem, że ładowania niet. Ale miałem zapasowy regler. W trakcie jego wymiany Uzbek zniknął. Okazało się, że wróci ok. 20.00. Zaproponowano mi posiłek, ruską banię i nocleg. Ja jednak wszystko podłączyłem, zaspawano tylny błotnik w trzech miejscach, jakoś zamocowałem urwanego żółwika i dalej na wschód. Za Tułun droga była raz lepsza, raz gorsza ( z przewagą tej drugiej). W Tułun zatrzymali się przy mnie milicjanci ( łada niwa), którzy po serii typowych pytań zrobili mi fotkę i powiedzieli, że najbliższy zasięg komóry znajdę w miejscowości Zima. To tylko 133 km.
Tam też nie było zasięgu. Był za to hotel "Ekspres" koło stacji kolejowej (100 rubli, czyli 13, 80 zł za noc), bezgwiazdkowy. Robię wieczorny spacerek na pocztę przez błoto i kałuże wielkości małego jeziora. Wchodzę. Pusto... Czekam. Są trzy kabiny telefoniczne z czasów wczesnego Gomułki, za szybą (chyba pancerną?) włączony komputer, ale samotny. Panienki z okienka niet. Po 20 minutach czekania zaczynam stukać, pukać, w końcu daję z kopa w jedyne drzwi. Zjawia się malowana lala w wieku emerytalnym i każe mi się wynosić. Usiłuję wytłumaczyć, że to przecież Miezżdunarodnyj Tieliefon, a ona na to, że mam „se” dzwonić z hotelu. Tyle mojego, co „se” walnąłem drzwiami na dobranoc. Dodzwoniłem sie do Polski po 68 minutach upojnego kręcenia tarczą telefonu. Rano cieciu na parkingu powiedział, że w Krasnojarsku ( 806 km na zachód!) w nocy spadł śnieg. 27 sierpnia, piątek. Godzina 13.10 ( w Gdańsku 6. 10 rano ) Po dwóch tygodniach jazdy od świtu do nocy, pokonawszy 7200 km ( dziennie od 300 do 680) wjeżdżam do Irkucka. Tam to dopiero karnawał: ludzie machają rękami, trąbią, kciuki w górę, słyszę "wot, maładiec" ( samochody sprowadzane są głównie z Japonii, więc kierowca siedzi z prawej strony).Co oni, motórów z Polski nie widzieli? Ja zobaczyłem natomiast olbrzymią plamę oleju pod silnikiem, który był cały nim uświniony. Chyba poszła uszczelka prądnicy.
Gdy wyjechałem w kierunku Wierszyny wymontowałem na skraju szosy prądnicę, zmieniłem uszczelkę + silikon i dojechałem do Tichanowki. Stąd było tylko 15 km do polskiej wsi Wierszyna. Te 15 km było chyba gorsze od 400 km między Kańskiem a Tułun. To nie było błoto, ale coś takiego, co śniło się po nocach niedobitkom Wielkiej Armii Napoleona, lub resztkom wojaków małego Adolfa. Sądząc po barwie jest w nim dużo związków żelaza. Co do reszty, to wiem tylko jedno: zarówno motocykl, jak i ja sam nie wyglądaliśmy tak strasznie po wspomnianych wyżej 400 km, jak po drodze między Tichanowką, a Wierszyną. Do tego kałuże wielkości małego stawu, garby tuż za, lub przed tymi rozlewiskami, słowem - strach jechać. Tym bardziej, że hamulce zalane, co i rusz otaczały mnie kłęby pary, gdy woda zalewała gorący silnik i czekałem tylko na pęknięcie bloku. Znalazłem dom państwa Wiżentis: pani Ludmiła po studiach na Uniwersytecie Gdańskim wróciła do Wierszyny i jest tam nauczycielką. Nie mogłem domyć ani mojej maszyny, ani siebie samego. W końcu, po blisko trzech godzinach ciężkiej pracy i kilkunastu wiadrach wody, przy pomocy patyków, którymi wydłubywałem „to coś” z żeber cylindrów mój motocykl zaczął wynurzać się z bryły błota. Ja tę maź miałem nawet pod kaskiem!
Postanowiłem, że motorek zostanie w Wierszynie, a ja- niczym panisko wrócę do Polski samolotem. W sobotę znalazłem "nocleg" dla motorka u Cioci Toli. Przygotowałem go do zimowania i z bólem serca zamknąłem drzwi garażu. Czułem się tak, jak ktoś, kto zostawia swojego psa...
Następnego dnia zaczął się mój powrót do Polski. I znowu, dzięki życzliwości mieszkańców Wierszyny znalazłem transport do Irkucka, zostałem tam nakarmiony, ugoszczony oraz udzielono mi pomocy w trakcie walki o bilet do Moskwy.
Przyszła pora na podsumowanie. Pokonałem samotnie 7300 kilometrów, minąłem kilka stref czasowych ( między Irkuckiem a Polską różnica w czasie wynosi 7 godzin!), Poznałem niesamowitych, życzliwych ludzi, mogłem chłonąć Rosję wszystkimi zmysłami. Nikt do mnie nie strzelał z legendarnego Kałacha, a obawy związane z legendarną mafią okazały się pozbawione sensu. Oczywiście, gdybym chciał pokonać tę trasę jadąc super furą i traktując wszystkich niczym udzielny książę swych poddanych z pewnością oberwałbym po mordzie. Byłoby to zarówno słuszne jak i naturalne pod każdą szerokością geograficzną. Poza tym poruszając się z prędkością 160 km/godz przy włączonej muzyce techno i klimatyzacji poznałbym Rosję „ na niby” tylko od strony super hoteli i restauracji typu McDonald`s. Ja swój namiot rozbijałem najczęściej na tzw.”Awtostanowkach”, czyli strzeżonych parkingach dla ciężarówek, lub na stacjach benzynowych, a hotele, w których spędziłem w sumie trzy noce nie miałyby szansy nawet na pół gwiazdki. Rosja jest piękna, olbrzymia, pełna naprawdę wspaniałych ludzi, a przede wszystkim nie połknęła ( jeszcze) bakcyla mamony, jak Polska. Mam nadzieję, że taką pozostanie...
Epilog
Przeszedłem naprawdę ostrą kontrolę na lotniskach w Irkucku i w
Moskwie (leciałem tuż po zamachach na dwa samoloty rosyjskie), ale
dopiero na lotnisku w Warszawie, gdy skonany chciałem lecieć do Gdańska,
kazano mi zdjąć moje wojskowe „baletki”: dzwoniły na bramce.
Usiłowałem wytłumaczyć swoją niechęć do ściągania bucików Konwencją
Genewską zakazującą stosowania broni chemicznej (nie zdejmowałem butów
przez blisko 40 godzin), ale panowie byli nieugięci. Ryzykując życiem
innych podróżnych oraz życiem obrońców naszych granic uwolniłem swoje
spuchnięte stopy z objęć skórzanych pantofelków.
Do Gdańska doleciałem bez opóźnień.
Trasa wyprawy
Jeszcze tylko kilka fotek z tej podróży: