Szkiery, fale i wiatr.
Nasz sąsiad z północy jest dla wielu Polaków krajem nieciekawym,
ustępującym atrakcjom Francji, Hiszpanii, czy też Malediwów.
Mam nadzieję, że poniższa relacja zdoła obalić ten mit.
Szwecja jest jednym z większych państw Europy. Ma blisko 9 milionów
mieszkańców, czyli tyle, co Austria, ale nieporównywalnie większą
powierzchnię, co powoduje, że można trafić na prawie bezludne okolice.
Nie dotyczy to zachodniego wybrzeża zwanego przez mieszkańców
Bästkusten, czyli Najlepsze Wybrzeże.
Większość nadmorskich miejscowości wypełnia się latem tłumem turystów,
chociaż drogi między nimi są puste, a jazda po nich jest prosta, łatwa i
przyjemna ze względu na bardzo dobrze oznakowanie: używa się głównie
numerów dróg.
Gdy jedzie się np. drogą E6 jej symbol na tablicy jest otoczony linią
ciągłą, przerywaną zaś w przypadku poruszania się drogą do niej
prowadzącą. Poza tym obowiązują litery oznaczające kierunki świata. I
tak np. E6N oznacza drogę E6 na północ, S- na południe itd. Dotyczy to
również wjazdów do miast- np. południowy zjazd do Göteborga jest
oznaczony jako Göteborg S. Göteborg C oznacza zjazd do centrum miasta.
Logiczne i szybkie do zrozumienia, prawda?
Tyle tytułem „ praktycznego” wstępu.
Szwecja jest pięknym krajem i obecnie nie aż tak drogim dla Polaków, jak jeszcze kilka lat temu.
Spośród wielu sposobów dotarcia na miejsce wybraliśmy z moją ukochaną Żoną prom Stena Line z Gdyni do Karlskrony,
który dowiózł nas szczęśliwie do celu wieczorem 1 lipca 2010 roku.
Tu czekał na nas… tzw. korek- jedyny jak się później okazało w trakcie tej wycieczki.
Zator na drodze prowadzącej z portu był spowodowany policyjną blokadą mającą na celu wyłapanie pijanych kierowców.
Nie wyglądaliśmy chyba na idiotów prowadzących samochód „ po
spożyciu”, albo policjant chciał zmniejszyć statystykę zużycia
alkomatów, gdyż na nasz widok tylko machnął ręką.
Ciekawe, czy w taki sam sposób traktowani są Szwedzi przybywający do Polski?
Po tym niezbyt miłym powitaniu rozpoczęliśmy niszczenie kołami samochodu niezniszczalnego szwedzkiego asfaltu.
Gdy się po nim jedzie można zapomnieć o polskich dziurach w
jezdni, chaosie i pośpiechu, a coś takiego jak chamskie zachowanie
kierowców jest po prostu niemożliwe. Mój „ etatowy” środek lokomocji-
zabytkowy motocykl ( rocznik 1968) pozostał w domu z racji upałów
panujących na początku lipca- morderczych dla starego silnika
chłodzonego powietrzem.
Jadąc powoli i czując się z każdym kilometrem coraz bezpieczniej
dojechaliśmy do Nogersund, gdzie spędziliśmy noc na campingu.
Wykupiliśmy Camping Card Scandinavia, dzięki której można uzyskać zniżki
na większości skandynawskich campingów, a ponadto zastępuje ona
dokumenty potrzebne przy zakwaterowaniu. Karta ułatwiała nam później
rezerwację telefoniczną następnych noclegów.
Rano przez Kristianstad ruszyliśmy w kierunku Halmstad.
Zachodnie wybrzeże Szwecji nazywane jest wybrzeżem szkierowym,
powstałym w wyniku częściowego zatopienia obszaru polodowcowego,
charakteryzującym się występowaniem setek, jeśli nie tysięcy małych,
skalistych wysepek.
Mówiąc językiem naszej znajomej Szwedki: kamień na kamieniu kamieniem pogania.
I rzeczywiście: można zapomnieć o pięknych, piaszczystych plażach nad polskim Bałtykiem.
Podczas sztormowej pogody zaciera się granica między lądem a wodą,
gdy huczące fale rozbijają się o skały na brzegu, by za chwilę z ich
otmętów wyłoniły się mokre głowy podwodnych głazów.
Czasami zaskakiwały nas widoki typowe dla polskich jezior, a mianowicie występujące ponad powierzchnię morza (!)
pojedyncze kamienie często sporej wielkości.
Jadąc wzdłuż morza i robiąc co chwila przystanki by nasycić oczy
pięknymi widokami dojechaliśmy do Halmstad, gdzie wjechaliśmy na „
naszą” drogę E 6, która miała nam stale towarzyszyć w drodze na północ.
Następnym miasteczkiem było Ugglarp.
Znajduje się w nim jedno z największych w Europie muzeum samochodów, samolotów i motocykli (!!) liczące 140 automobili,
30 aparatów latających i liczne okazy jednośladów.
Piętnaście kilometrów dalej leży Falkenberg.
Nazwa miejscowości ( i jej herb) stanowią pamiątkę po czasach, gdy polowano tu na sokoły.
Obecnie jedyną krwiożerczą namiętnością mieszkańców i niektórych
przybyszy jest łowienie łososi w najbogatszej w całym regionie w te ryby
rzece Ätran. Przeważająca część turystów wybiera jednak miejscowe plaże
i ciche uliczki prowadzące wzdłuż i w poprzek rzeki płynącej przez
środek miasta. Szczególnie warta jest polecenia najdłuższa i najstarsza
ulica miasta: Storgatan, przy której ( pod numerem 69) znajduje się
najstarszy, drewniany dom z roku 1736. Przy tej samej ulicy ( nr 42)
stoi najstarszy budynek Falkenbergu.
Uliczka jest bardzo urokliwa dzięki małym, kolorowym domkom o które dba się z pieczołowitością i oddaniem.
Dla nas była kwintesencją Szwecji: spokojna, cicha i czysta.
Niedaleko- przy Krukmakaregatan 4 ulokowany jest najstarszy w północnej
Europie warsztat ceramiczny założony w 1789 r. Ciekawostką jest fakt,
że obecnie w tym samym miejscu i w tym samym budynku pracuje siódme już
pokolenie garncarzy.
Przeszliśmy się również po najważniejszej budowli Falkenbergu- moście z
XVIII wieku, na którym jeszcze w 1913 roku pobierano opłatę celną.
Musiałem wstąpić oczywiście do pierwszego w tym mieście kina (1912r),
gdzie znajduje się muzeum fotografii „Olympia” z setkami aparatów
fotograficznych, kamer, wyposażeniem ciemni i fotografiami sprzed wielu
lat.
Dojechaliśmy do Varberg, gdzie czekała na nas Małgosia wraz z Frankiem i Manfredem.
Pierwszy jest pięknym, przemiłym, czarnym labradorem, a drugi wspaniałym kocurem o typowo kocim charakterze.
Następnego dnia nasza przyjaciółka zabrała nas do Jetebori, czyli mówiąc po polsku- Geteborga.
Panował tropikalny upał, więc błogosławiliśmy tego, kto zadbał o
„zazielenienie” miasta: mogliśmy kłaść się w cieniu drzew na czystej i
zadbanej trawie wśród tubylców piknikujących w najlepsze nad licznymi
kanałami w centrum miasta.
Niektóre budynki pamiętają czasy kwitnącego handlu królestwa Wazów ze Wschodnimi Indiami.
Göteborg oferuje turystom tak dużo możliwości, że wymienię tylko kilka z nich:
1. Feskekörka - „kościół rybny”- wbrew nazwie jest to XIX- wieczna hala
rybna, gdzie czuje się (i to dosłownie!) morski charakter miasta. Na
chętnych czeka restauracja serwująca potrawy oczywiście prosto z morza.
2. Maritima Centrum - port z pływającym muzeum żeglugi morskiej ze
starymi żaglowcami, okrętami wojennymi, a nawet łodzią podwodną. Można
skorzystać z wycieczki po portowych kanałach w tzw. paddau, czyli w
jednej z łodzi płaskodennych.
Tu znajduje się piękny budynek opery - jakżeby inaczej - w kształcie
statku oraz wieża Utkikken z kawiarnią i tarasem widokowym z najlepszą
panoramą miasta.
3. Konstmuseum, czyli muzeum sztuki skandynawskiej ze zbiorami dzieł od wieku XV do dnia dzisiejszego.
4. Röda Sten - muzeum kultury alternatywnej znajdujące się na terenie starej fabryki.
5. Najmłodszym wiekiem i duchem proponuję wypad do Liseberg, czyli do największego w północnej Europie parku rozrywki.
Paniom, których ulubionym zajęciem jest tzw. shopping polecam spacer do dawnej dzielnicy robotniczej.
Haga - gdyż tak to miejsce się nazywa - oferuje liczne sklepy z
odzieżą, obuwiem, perfumerie, sklepy z antykami i - w końcu - kawiarnie
oraz puby. Na miejscu można znaleźć apteki oferujące środki uspokajające
dla mężów, gdy - nieszczęśni- ujrzą rachunki.
Nie wiem, czy nie będzie potrzebna gwałtowniejsza pomoc medyczna, gdy
wspomniani wyżej nieszczęśnicy będą musieli zapłacić za ew. nocleg w
ulubionym hotelu takich gwiazd jak Tina Turner ew. Bruce Springsteen,
czyli w „ Elite Plaza”.
My wybraliśmy (nie ubliżając rzecz jasna wspaniałej T. T. !!) o wiele
milsze nam towarzystwo Małgosi oraz jej dwóch przeuroczych zwierzaków i -
pełni wrażeń - wróciliśmy do Varbergu.
Korzystając z długiego, letniego dnia wybraliśmy się na objazd miasta.
Największą atrakcją jest lokalna twierdza wzniesiona w XIII wieku, gdy
wojska duńskie i szwedzkie walczyły o to miejsce górujące nad wyjątkowo
wąską cieśniną oddzielającą oba kraje.
Obecnie miast szczęku mieczy słychać szczęk sztućców, gdyż znajduje się tu restauracja.
Również - muzeum regionalne i schronisko młodzieżowe.
Tuż obok spotkaliśmy jedyny chyba w Szwecji obiekt jako żywo przypominający budowle Orientu:
Kallbadhus, czyli po prostu- łaźnię.
Aby do niej dojść trzeba pokonać drewniany mostek, a później czekają na przybysza dwie publiczne sauny: damska i męska.
Chciałbym zachęcić Was do odwiedzenia przytulnej gospody Wärdshuset z wydzielonym tarasem przy Kungsgatan 14.
Wbrew swej trudnej do wymówienia nazwie oferuje proste dania w takiejże atmosferze.
A jakie urokliwe są boczne uliczki!!
W przeciwieństwie do większości szwedzkich miast lokalny
rynek, czyli Torget zachował swój pierwotny charakter z ratuszem,
kościołem i hotelem oraz wypieszczoną … toaletą publiczną.
Ten ostatni przybytek - jak wszystkie w Szwecji - wywołał u mnie
nieopisany smutek, gdyż poczułem się jak troglodyta przybyły z krainy
smrodu i brudu. Przykro to mówić, ale o ile nasz piękny przecież kraj
staje coraz bardziej kolorowy i zadbany, to w tej - wstydliwej dla
niektórych - materii zatrzymaliśmy się w epoce sławojki pozbawionej
nawet serduszka w drzwiach.
Następnego dnia wyruszyliśmy skoro świt w dalszą drogę na północ.
Pierwszy przystanek miał miejsce 20 km od „ Jetebori” w Kungälv.
Do XVII w było to jedno z największych miast Norwegii i z tamtych
czasów zachowała się w świetnym stanie potężna twierdza Bohus. Aby do
niej dotrzeć należy zostawić samochód na jednym z parkingów i odbyć
krótki rejs promem.
Niestety chętnych jest wyjątkowo dużo, więc było to jedno z
nielicznych miejsc, w których poczuliśmy się jak turyści oblegający np.
Wenecję. Samo miasteczko liczące obecnie ok. 8 tysięcy mieszkańców jest
senne i ma swoisty urok dzięki pięknym domom z XVIII i XIX wieku oraz
kolorowo zdobionemu kościołowi z elementami barokowymi. Jego wyjątkowość
polega na tym, że (w odróżnieniu od katolickich, czy prawosławnych)
świątynie ewangelickie są bardzo skromne, by nie rzec „szare”.
W Kungälv opuściliśmy nudną autostradę E 6 i zjechaliśmy w boczną drogę nr 168, która doprowadziła nas do Mastrand.
Powtórzyła się sytuacja z poprzedniego miejsca, ale w nieco
większej skali: tu bowiem całe miasteczko znajduje się na wyspie
oddzielonej od stałego lądu tak wąską cieśniną, że można byłoby ją chyba
przeskoczyć.
Ma to swoje plusy: mieszkańcy nie mają problemów z parkowaniem i
ze spalinami: wehikuły zostawia się na parkingu i resztę drogi pokonuje
się promem dla pieszych. Nad miastem wznosi się potężna twierdza
Carlsten.
Jej widok kojarzy się z powieścią „ Hrabia Monte Christo” i
- jak się okazało - słusznie, gdyż przez długie lata służyła jako
ciężkie więzienie. Na zasadzie kontrastu miejscowe, drewniane domki
łagodzą to wrażenie swą idyllicznością.
Oglądając ich bogatą i finezyjną ornamentykę można łatwiej zrozumieć, co w języku szwedzkim oznacza termin
”Snickarglädje”, czyli „stolarska radość”.
Godzinami można podziwiać kunszt ówczesnych stolarzy i cieśli,
którzy zaprawdę musieli być zakochani w drewnie, by z taką maestrią i
pieczołowitością ozdabiać okna, wejścia, czy przedsionki domów. A
lokalny Kurhaus…
Musieliśmy zawrócić w kierunku, skąd przybyliśmy i w połowie drogi
168 skręcić w lewo w drogę nr 178, by przez Jörlanda dojechać do
Stenungsund. Tuż przed miastem skręciliśmy na zachód na wysoki i długi w
sumie na 5 km most Tjörn - Brücke łączący ląd z wyspą Tjörn. Tuż przed
wjazdem na most, po lewej stronie (na małej wysepce) położony jest
hotelik z pięknym widokiem.
Jeśli przegapi się ten zjazd można za mostem zjechać w prawo w dróżkę prowadzącą na parking.
Tu też jest wspaniały widok, a w sezonie nawet kiosk spożywczy.
Warto poświęcić wyspie cały dzień . My zaczęliśmy od portu:
bezpośrednio nad wodą znaleźliśmy małe, nastrojowe muzeum akwareli, a
tuż obok równie przytulną kawiarenkę i restaurację - oczywiście - rybną.
Przy pięknej pogodzie na tarasie rozstawione są stoliki i siedząc przy nich można kontemplować zarówno przepiękne widoki,
jak i świetne jedzenie.
Kilka kilometrów dalej, na kolejnej, małej wysepce leży wioska Klädesmolmen.
Samochód zostawiliśmy na parkingu i zwiedziliśmy ją pieszo.
Dalsza droga doprowadziła nas do Ronnäng. Zaparkowaliśmy
przy kościele i kierując się znakami dotarliśmy na wznoszące się nad
wsią wzgórze, skąd rozpościerał się fenomenalny widok na tę krainę wysp.
Przy pięknej pogodzie można ponoć dojrzeć nawet Marstrand.
Zauroczeni wyspą Tjörn pokręciliśmy się po lokalnych dróżkach, by w końcu dotrzeć do punktu wyjścia, czyli do Myggenäs.
Tu skręciliśmy na północny - zachód, by drogą nr. 160 dojechać na sąsiednią wyspę Orust,
będącą w czasach Wikingów głównym ośrodkiem budowy okrętów.
Tu powstawały skeidy, drakkary (słynne „długie łodzie”), czy też knorry - ich podstawowe, pełnomorskie łodzie.
Cały czas towarzyszył nam szum morza, słońce odbijające się od jego powierzchni, przebijające się przez wzgórza i drzewa.
A nade wszystko ten zapach: mieszanina morskiej bryzy z wonią sosnowego lasu i rozgrzanego piasku!
Zaglądaliśmy do małych wiosek i miasteczek, by w Ellös wjechać na żółty prom, który przewiózł nas na małą wyspę Malö.
Wszystkie szwedzkie promy pomalowane na ten kolor są darmowe.
Pomijając aspekty ekologiczne ich utrzymanie jest z pewnością tańsze od budowy mostów czy tuneli.
Zarówno na poprzednich wyspach, jak i na tej, czy na sąsiedniej -
Latön stale ma się wrażenie, że droga, którą jedziemy skończy się nagle
na podwórku mijanego gospodarstwa albo w morzu.
Znaleźliśmy nawet odpowiedni znak drogowy:
Tymczasem czekał na nas kolejny żółty prom. Po rejsie trwającym „ całe” pięć minut stanęliśmy na stałym lądzie w Dragsmark.
Tuż za miasteczkiem można odbić w lewo, by w Fiskebäckskil
wynająć choćby na jedną noc stary domek rybacki do zamieszkania. Spokój,
szum morza i krzyk mew, do tego zapach starego drewna nasyconego morską
solą…
Jadąc w kierunku drogi nr 161, przed Bokenäs skręciliśmy w
lewo do małego fiordu Gullmarn, przez który przeprawia się dwoma
stateczkami kursującymi wahadłowo, więc praktycznie nie traci się czasu
na czekanie.
Zresztą - cóż to za strata czasu!! Warto nawet opuścić swoją kolejkę, by móc cieszyć się wspaniałymi krajobrazami.
Na drugim brzegu skręciliśmy w lewo do Lysekil - kurortu o przeszło stuletniej historii.
Miasteczko składa się z części na stałym lądzie oraz z trzech wysepek oddzielonych wąskimi, głębokimi fiordami.
Wędrując po czyściutkich, rzekłbym nawet wylizanych uliczkach i promenadach doszliśmy do Domu Morza - Havets Hus.
Największe wrażenie robi w nim ośmiometrowy, szklany tunel z
olbrzymimi rybami pływającymi wokół ludzi i nad ich głowami.
Są też wielkie akwaria ze stworami, których nie spodziewałbym się spotkać w wodach Morza Północnego.
Po wyjściu z podwodnego świata powędrowaliśmy na leżącą naprzeciw wysepkę połączoną z miastem groblą,
skąd rozpościerał się kolejny fantastyczny widok na szkierowe wybrzeże usiane kolorowymi domkami, żaglówkami oraz
„sztandarowymi” budynkami Lysekil: domem kuracyjnym i łaźnią.
Ochłonąwszy po nurkowaniu „na sucho” ruszyliśmy w dalszą drogę - prosto na północ.
Prosto to przesada: w tej części Bohuslän jest to niemożliwe z powodu licznych, długich zatok i fiordów
wcinających się na wiele kilometrów w głąb lądu.
Jazda przypomina więc chaotyczny kurs statku pozbawionego sternika, kończący się zawsze na brzegu morza
W ten sposób przebyliśmy odcinek 5o km między Lysekil a Kungshamn ( w
linii prostej obie miejscowości dzieli nie więcej jak 20 km).
Do Kungshamn należy mała wioska rybacka Smögen, gdzie codziennie odbywają się aukcje rybne
- wbrew pozorom dość niebezpieczne. Kto chce przyglądać się takiej aukcji musi bardzo uważać!
Niektórzy sprzedawcy wezmą Was za oferentów na podstawie drgnięcia powieki, brwi, czy kącika ust i nagle może się okazać,
że właśnie nabyliście kilka skrzynek świeżo złowionych ryb.
Nie mniej jednak jest to swoisty spektakl, który warto obejrzeć (przy okazji trening przed wieczorną partyjką pokera).
Dalej pojechaliśmy drogą nr 174 do Hamburgsund.
Nazwa kojarzy się - i chyba słusznie - z przepięknym niemieckim miastem. Dlaczego słusznie?
Przed Hamburgsund warto skręcić w kierunku wybrzeża i pojechać przez Hunnebostrand i Bovallstrand,
by zajrzeć do starych kamieniołomów.
W Hunn wstąpiliśmy do lokalnego muzeum poświęconego mało znanemu tematowi:
otóż Europa zbudowana jest z granitów pochodzących z Bohuslän: stąd
pochodzą bruki Paryża, Berlina oraz innych miast, a także wiele
kamiennych nabrzeży i kanałów naszego kontynentu.
Ostatnim hurtowym nabywcą był naczelny architekt Adolfa H.: Albert
Speer, który potrzebował ogromnych ilości „nordyckiego” budulca dla
swych megalomańskich planów budowy wielkiej stolicy „wielkiej” rzeszy.
Od 1943 roku Niemcy nie mogli już realizować tego zamówienia i bloki granitu (nazywane przez mieszkańców „kamieniami Hitlera”) leżą zapomniane na wybrzeżu Szwecji.
Po zjeździe z drogi nr 174 w boczną w kierunku Hamburgsund znajdziecie
po lewej stronie punkt widokowy z nieprawdopodobnym widokiem na skaliste
wybrzeże - w zamierzchłych czasach stał tu zamek kontrolujący ruch na
okolicznych wodach.
Jadąc kilka kilometrów dalej na północ dotarliśmy do Fjällbacka - znanej miejscowości wypoczynkowej.
U stóp potężnych, dochodzących prawie do morza granitowych skał wybudowano piękne, kolorowe domki.
Jeden z nich należał do Ingrid Bergman, której pomnik można z trudem znaleźć na wybrzeżu.
Z trudem dlatego, że jest bardzo skromny (w odróżnieniu od wielu polskich - niewspółmiernych swą wielkością do osób,
którym są poświęcone).
Warto wybrać się do Kungskliftan, czyli do Klifu Królewskiego, a
właściwie do wąwozu w klifie, czy wspiąć się po drewnianych schodach na
jego szczyt.
Następną miejscowością była Taunumshede, gdzie dokonaliśmy wielkiego skoku wstecz do epoki brązu.
Tu bowiem znajduje się tak wiele rytów naskalnych z tamtych czasów, że UNESCO wpisało je w 1994 roku
na listę Światowego Dziedzictwa.
Na południe od Tanum - w Vitlycke zachowały się największe z nich przedstawiające łosie, jelenie, myśliwych i wojowników
oraz nieznane nam symbole. W miejscowym muzeum można wysłuchać ciekawego wykładu o technice wykonywania rytów i o życiu ówczesnych ludzi.
Ostatnim etapem podróży było miasto Strömstad.
Od razu przy wjeździe czuje się bliskość granicy z Norwegią:
samochodów z literką N jest chyba więcej niż szwedzkich />
- sąsiedzi z północy przyjeżdżają tu na zakupy znęceni dużo
niższymi cenami.
Z pewnością dlatego też nie widzieliśmy w całej Szwecji takiej ilości kawiarni, restauracji i pubów
przypadających na jednego mieszkańca.
Teraz mogliśmy skierować się na wschód, w głąb – powiedzmy - szwedzkiego interioru.
Ale o tym w następnej relacji.
Na koniec kilka zdjęć z mijanych miejsc: