Tam łodzie płynące po zielonych wzgórzach
Zabieram was dzisiaj w takie miejsce na mapie Polski, które uznałem
za swoje osobiste Odkrycie Roku 2009. Trochę to dziwne, gdyż przez 98%
swego półwiecznego życia mieszkałem tuż obok nic o nim nie wiedząc.
Po raz kolejny przekonałem się jak niesamowity i pełen niezwykłych
miejsc jest nasz kraj.
Prawdę mówiąc nie czuję się za bardzo na siłach pisać o tym w formie
suchej relacji, gdyż jak można prostym językiem przekazać piękno
wiosennego poranka,
albo nastrój jesiennej mgły?
Spróbuję…
Czerwcowe słońce jeszcze mocno ziewało, gdy wjechałem na piękne,
dziewiętnastowieczne mosty w Tczewie. Obecny most kolejowy wybudowano w
latach 1851- 1857
i był wtedy najdłuższym mostem tego typu w Europie o długości 785 m.
W 1891 roku wybudowano obok drugi most, a na początku XX wieku
przesunięto
wschodnie przyczółki zwiększając długość konstrukcji do 1000 m.
Charakterystyczne gotyckie wieże nadają całości niezwykłego kolorytu.
Wjeżdżałem w kratownicową czeluść widząc hen, daleko mały otwór
rozświetlony blaskiem wschodzącego słońca i – jak dziecko – nie mogłem
powstrzymać się
od kilkakrotnego przejazdu w obie strony wykorzystując minimalny o
tej porze ruch kołowy.
Dzielny staruszek już dawno utracił swoja pozycję najdłuższego
mostu, ale nadal plasuje się w ścisłej czołówce: aby go upiększyć zużywa
się 20 ton farby.
Po tych dziecięcych igraszkach ruszyłem na spotkanie z… krową i niedźwiedziem.
Poczciwa Krasula stoi sobie już blisko pół wieku w Starym Polu obok
budynku Regionalnego Centrum Rozwoju Rolnictwa. Starość jej niestraszna,
krzepko trzyma się
na czterech nogach, a w oczach igrają jej filuterne kurwiki,
używając określenia pewnej wieśniaczki i bezkarnej oszustki. „Miastowe”
dzieci mogą - często po raz pierwszy
w życiu - podejść bez strachu do rogatej bestii, która spokojnie
znosi ich poklepywania i okrzyki.
Jest bowiem wykonana z metalu.
O ile wiem, to ruszając w Polskę w poszukiwaniu koleżanki srodze
by się zawiodła w swych oczekiwaniach - jest bowiem jedynym pomnikiem
krowy w kraju nad Wisłą.
No cóż, w różny sposób dokumentowano nowoczesność naszej wsi i jej
dynamiczny rozwój w epoce towarzysza Wiesława/ Władysława G.
Tuż obok znajdziemy pomnik innego dzikiego zwierza, a mianowicie
niedźwiedzia. Stoi pięknie pomalowany w kącie parkingu, gdzie
zatrzymałem swoją maszynę,
która stała się mimowolnie ogniwem pośrednim między współczesnością,
a jego epoką.
Łacińska nazwa niedźwiedzia brzmi Ursus.
Czytając instrukcję obsługi umieszczoną w kabinie kierowcy
ucieszyłem się z faktu, że mój wehikuł nie wymaga aż tak skomplikowanej
gry wstępnej:
Serce dzielnego ursusa często nie gasło przez cały czas trwania
prac polowych - może właśnie z powodu problematycznego rozruchu?
Jest to w pewnym sensie marzeniem moim i mojego motocykla, aby jego
silnik pracował praktycznie non - stop. Byłoby to możliwe jedynie wtedy,
gdybym mógł odbyć podróż życia. Niestety tzw. szara rzeczywistość
nie pozwala mi na utrzymywanie się ze sprzedaży produktów mej weny
twórczej,
dzięki czemu nie byłbym przywiązany - niczym chłop pańszczyźniany -
do stałego miejsca pobytu.
Po tym zoologicznym postoju ruszyłem na południowy wschód.
Nie mogłem powstrzymać się od postoju w ulubionej wsi Szaleniec.
Chcąc zrobić fotkę motocykla przy tablicy z nazwą miejscowości trochę
się najeździłem:
z kilku dróg dojazdowych tylko przy jednej ostał się szyld.
Widocznie wioska ma więcej wielbicieli.
Specyficzna nazwa miejscowości nie była jedynym powodem, dla którego po raz kolejny tu przyjechałem.
W centrum wsi znajduje się cmentarz mennonicki.
Nie byłbym sobą, gdybym w tym momencie nie opowiedział wam o tym, co oznacza to określenie.
Cała historia zaczyna się w 1496 roku, kiedy to na świat przyszedł
Menno Simmons - dziecko bardzo zdolne i religijne. Ta ostatnia cecha
doprowadziła go do posady
proboszcza katolickiego, którą piastował przez 17 lat (1524- 1541). W
tym czasie posiadanie, a tym bardziej czytanie Biblii było zakazane
(!!!) pod sankcją kar
inkwizycyjnych na podstawie bulli papieża Grzegorza IX z roku 1229
(w 1897 roku papież Leon XIII włączył Biblię do indeksu ksiąg
zakazanych...) Nasz ksiądz
dobrodziej należał do tych bardziej niepokornych owieczek i pomimo
wiszącego nad nim katowskiego topora pogrążył się w lekturze pisma
świętego, acz zabronionego.
To, oraz jasny umysł doprowadziły do odrzucenia wiary katolickiej
(12 stycznia 1536r) i przejścia w szeregi „innowierców”. Po dalszym
zgłębianiu świętej księgi,
Simmons doszedł do wniosku, że chcąc kroczyć bożą ścieżką musi
wrócić do korzeni wiary. Nawiązując do starotestamentowej tradycji
nazwał swój Kościół
„społecznością świętych”, co było przejawem antyklerykalizmu i
antyinstytucjonalizmu kościelnego. Jego wyznawców określano mianem
„Chrzcicieli”,
albo od nazwiska naszego bohatera - Mennonitami.
Podstawowymi regułami ogłoszonymi przez Simmonsa w roku 1539 w dziele „Fondamentboek” były:
1. Chrzest wiernych od lat 14 (jako świadomych decyzji i wiary w Chrystusa).
2.Wybór pastorów przez wiernych.
3. Absolutny zakaz noszenia i używania broni.
4. Odrzucenie zemsty i kary śmierci.
5. Możliwość wykluczenia grzeszników z gminy.
6. Zakaz przysięgania na cokolwiek.
7. Zakaz sprawowania wysokich urzędów.
Wiara mennonitów oparta jest na Biblii, jako na objawionym Słowie
Bożym, a zbawienie człowieka jest zależne jedynie od łaski Boga, a nie
od dobrych uczynków,
religijnych obrzędów, czy też od takich absurdów jak np. odpust.
Uznają oni tylko dwa sakramenty: chrzest i eucharystię.
Niestety, Niderlandy były w tym czasie częścią Królestwa Hiszpanii, w
którym szalał wraz ze świętą (sic!) inkwizycją król Filip II opętany
wizją jedynie słusznej wiary.
Nie zważając na treść V Przykazania oraz nakaz miłości bliźniego
wespół z kumplami w białych habitach z lubością nurzał i innowierców we
krwi preferując bardziej
stosy, na których spalono nieprzeliczoną liczbę ludzi. Mennonici
początkowo uciekli przed prześladowaniami do sąsiednich księstw
niemieckich, ale prawdziwy azyl
znaleźli dopiero w granicach Rzeczpospolitej będącej na tle
ówczesnej Europy krajem w miarę tolerancyjnym.
W połowie XVI wieku radcy Gdańska postanowili zaludnić otrzymane w
1454 roku od Kazimierza Jagiellończyka tereny Żuław Gdańskich.
Miejscowi chłopi ulegli jednak potędze żywiołów, więc postanowiono
oddać Holendrom „na próbę” wieś Lichnowy. Eksperyment się powiódł i
szybko powstały
kolejne osady mennonickie: Nowy Dwór, Orłowo, Markusy, Żelichowo i
Jurandowo. Następnym etapem kolonizacji było starostwo puckie
(Karwieńskie Błoto i Reda),
sztumskie (Szkaradowo, Benowo, Nowa Wieś) i gniewskie. Olędrowie
gęsto zasiedlają tereny wokół Świecia i Grudziądza oraz docierają do
Wielkopolski,
czego dowodem jest wieś Olędry Ujskie koło Ujścia. Kolonizacja
postępuje w górę Wisły i w 1624 roku dociera do Warszawy (Saska Kępa),
wcześniej,
w drugiej połowie XVI wieku w okolicach Sławatycz nad Bugiem
powstało 18 osad mennonickich. Kolonizatorzy dotarli nawet do Wołynia.
Osadnictwo mennonickie opierało się na tzw. Prawie Olęderskim, które
charakteryzowało się np. wolnością osobistą, wieloletnią, bądź
wieczystą dzierżawą gruntów,
możliwością przekazania tychże spadkobiercom oraz zbiorową
odpowiedzialnością całej gminy wobec pana. Właśnie kwestie prawne, a nie
etniczne, czy religijne są
wyróżnikiem tego typu osadnictwa, zaś słowo „olęder” nie oznacza
osadnika pochodzącego z Holandii. W późniejszych czasach określano tak
Polaków, Niemców,
Szkotów (!), Czechów i Węgrów pracujących wg prawa olęderskiego.
Omawiane osadnictwo w dwojaki sposób wpłynęło pozytywnie na polską
gospodarkę rolną:
wielowiekowe doświadczenie przybyszów w ujarzmianiu trudnych terenów
zalewowych spowodowało gwałtowny rozwój polskiego rolnictwa i hodowli, a
fakt wykonywania tej ciężkiej pracy przez ludzi wolnych powodował
ich wydajniejszą pracę, co - oczywiście – miało niebagatelny wpływ na
dochody właścicieli ziemskich.
Charakterystycznymi elementami wsi olęderskiej były rowy i stawy
melioracyjne, wały przeciwpowodziowe i sztucznie usypane pagórki, na
których stawiano całą zagrodę (tzw. "terpy").
Początkowo system przeciwpowodziowy był stosunkowo słaby, co
powodowało ich częściowe niszczenie przez wiosenne wylewy. Aby
ograniczyć szkody wyrządzane
przez krę i wartki prąd sadzono w pobliżu zagród i na miedzach
wierzby i topole łącząc je opłotkami z gałęzi wierzbowych. Ich
elastyczne, ażurowe konstrukcje
przepuszczały wodę hamując jej pęd, zatrzymując jednocześnie
niesione przez rzekę namuły wykorzystywane później do użyźniania gleby.
Równie sprytnie stawiano dwukondygnacyjne zagrody mieszczące pod
jednym dachem zarówno dom mieszkalny i spichlerz usadowione na wyższej
kondygnacji,
jak i oborę ze stajnią i kurnikiem oraz stodołę. Działki były
najczęściej prostokątne, z dłuższym bokiem równoległym do rzeki, z
częścią mieszkalną zwróconą
w stronę jej górnego biegu. W przypadku powodzi zwierzęta oraz
zapasy przenoszono na wyższą kondygnację, a woda wpływając w niższe
partie gospodarstwa,
czyli do części gospodarczej wymywała zeń bydlęcy nawóz i inne
nieczystości.
Zagrody olęderskie” były od siebie oddalone, przez co ich cmentarze nie znajdowały się w centrum wsi, co charakteryzowało wsie niemieckie, dzięki czemu były mniej narażone na zniszczenia i akty wandalizmu. Spora ich liczba w całkiem niezłym stanie zachowała się do dzisiaj. Podróżując po Żuławach zawsze staram się odwiedzić świątynie mennonickie i miejsca spoczynku tych bogobojnych ludzi, którzy pracą chwalili Pana.
Bardzo silnym ośrodkiem mennonickim był przez wiele lat mój
rodzinny Gdańsk, gdzie w roku 1530 dotarli pierwsi uciekinierzy.
Przybrało to na sile po roku 1567 wskutek bestialskich posunięć
masowego mordercy - kardynała Alba we Flandrii, Holandii i Fryzji. Dwa
lata później powstała
w grodzie nad Motławą pierwsza wspólnota mennonicka. Wśród
uchodźców było wielu znaczących kupców, co spowodowało niechęć ze strony
miejscowej
Rady Miasta obawiającej się o swoje interesy. Dlatego zezwolono
przybyszom osiedlać się jedynie na obrzeżach miasta oraz nałożono na
nich wysoki „podatek ochronny”
będący niczym innym, jak tylko haraczem za prawo pobytu. Dodatkowo
wyznaczano bardzo wysokie opłaty za zwolnienia od służby wojskowej,
które w epoce późniejszych wojen napoleońskich dochodziły do
niebotycznych wysokości. Część osadników wykorzystując swoje dawne
kontakty gospodarcze
i handlowe z takimi miastami flamandzkimi jak Amsterdam, Rotterdam i
Brugia dorobiła się olbrzymich majątków, jak na przykład ród Dirksen
będący
znaczącym pośrednikiem w międzynarodowych transakcjach bankowych,
czy też ród Bortenwirkerei posiadający liczne zakłady włókiennicze.
Większość jednak prowadziła małe warsztaty rzemieślnicze na
przedmieściach, albo była właścicielami niewielkich kawiarni,
herbaciarni i winiarni.
Gdy w wyniku rozbiorów północne tereny Polski przeszły we władanie
Prus zaczęły się ciężkie czasy dla wyznawców Menno Simmonsa,
którzy odmawiali służby wojskowej w tym zmilitaryzowanym do granic
absurdu państwie. Nastąpił okres masowej emigracji, głównie do Rosji,
Paragwaju i USA.
Tam, a konkretnie w Pensylwanii narodził się ruch Amiszów, będący
najbardziej radykalnym odłamem mennonickim. Ich codzienne życie jest
regulowane według
zbioru zasad określającego wszelkie aspekty życia: od koloru
materiałów, z jakich szyją ubrania, przez kobiece fryzury po zdobycze
współczesnej techniki, jakie mogą
wykorzystywać. Tych ostatnich jest bardzo mało, gdyż nie używają
samochodów (ani motocykli - och, nie wiedzą, co tracą!!!), telewizji,
fotografii i elektryczności.
Mężczyźni przed ślubem golą zarost twarzy, czego nie czynią już
żonaci za wyjątkiem usuwania wąsów, będących dla nich synonimem
wojskowości.
Ich problemem jest zakaz zawierania małżeństw z osobami
nienależącymi do wspólnoty, co może skończyć się niekorzystnymi zmianami
genetycznymi
(vide casus rodu Habsburgów).
Przed ich głęboką wiarą i siłą poglądów religijnych musiał ustąpić
nawet Kongres USA: nie są karani za odmowę służby wojskowej, a kiedy
Amisze uznali,
że ich wspólnoty są wystarczającym zabezpieczeniem w przypadku
choroby, czy starości zwolniono ich z obowiązkowego płacenia składek
ubezpieczeniowych.
W 1972 roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych uznał ich prawo do
ograniczonej edukacji dzieci. Otóż w USA kształcenie jest obowiązkowe do
16 roku życia,
Amisze zaś nie wysyłają swoich dzieci do szkół publicznych i
twierdzą, że wystarcza im wykształcenie podstawowe do ukończenia 14 lat.
W swoim oddzieleniu się od s
praw państwowych są jednak konsekwentni: nie pobierają zasiłku dla
bezrobotnych ani innej formy opieki społecznej, a w celu pokrycia
kosztów leczenia dla
wymagających tego członków wspólnoty organizują specjalne fundusze.
Jedyna w naszym kraju rodzina Amiszów mieszka we wsi Cięciwa leżącej w woj. mazowieckim.
Wracajmy jednak do Gdańska: do dzisiaj zachował się w bardzo dobrym
stanie budynek ich kościoła wybudowanego w 1819 roku (jedyny w Gdańsku
kościół
w stylu klasycystycznym), obecnie siedziba Kościoła
Zielonoświątkowców.
W roku 1945 potomkowie uciekinierów sprzed czterech wieków ponownie
musieli porzucić swe domostwa: nadchodziła Armia Czerwona.
Tych, którzy zostali i cudem przeżyli wysiedlono do Niemiec po
włączeniu Żuław do Polski. Współcześnie w naszym kraju działa mennonicka
Fundacja
Dziedzictwo z siedzibą w Mińsku Mazowieckim prowadząca kursy nauki
języka angielskiego i organizująca spotkania poświęcone wychowaniu w
duchu
chrześcijańskim oraz etyki. Tam też działa ich wspólnota.
Na zakończenie informacje z pogranicza ciekawostek:
Mennonitką z pochodzenia była matka Anny German - Irma.
W zbiorze opowiadań Pawła Huelle „Opowieści chłodnego morza” znajduje się opowiadanie „Mimesis” o tej wspólnocie.
Teraz będą dwie wiadomości: jedna dobra, druga - zła.
Oto ta dobra: prawie skończyłem pisać o historii Żuław.
Teraz ta zła (?): prawie.
I tak to, jadąc od wsi do wsi zatrzymałem się w końcu za Jelonkami.
Was też tu zatrzymam na dłużej za przyczyną nieprawdopodobnego dzieła p. inż. Steenke, potomka wspomnianych mennonitów.
Tu mała dygresja: do dzisiaj trwa spór o narodowość tego - jakbyśmy
go dzisiaj nazwali - wizjonera. Oczywiście Niemcy twierdzą, że należy do
ich nacji,
podobnie jak Kopernik (który był również kobietą). Holendrzy zaś -
uważający cały czas mennonitów za odszczepieńców - nie chcą się do niego
przyznać.
Dziwi mnie to niepomiernie, gdyż zawsze uważałem ich naród za nad
wyraz tolerancyjny, a tu taka zawziętość…
Georg Jacob Steenke urodził się 30 czerwca 1801r. w ówczesnym
Królewcu w rodzinie osiadłej w tych okolicach od kilku pokoleń.
Jego dziadek, Gottfried był pilotem morskim w tym mieście, a ojciec -
Johann Friedrich - kapitanem portu w Pilawie, twórcą pierwszej morskiej
służby
ratowniczej oraz autorem dzieła wydanego w roku 1819 p.t.
„Podręcznik pilota, albo wskazówki, jak wejść bez pilota do portu w
Pilawie w czasie sztormu”.
Czy można tym samym mówić o ich niemieckim pochodzeniu? Tym samym
Niemcy Nadwołżańscy byliby (przez „ zasiedzenie”??) Rosjanami
i nie powinni być przyjmowani z – coraz mniej – szeroko otwartymi
ramionami przez obecne władze w Berlinie.
Wróćmy do imć pana Steenke. Początkowo studiował prawo, jednak po
śmierci ojca, (który zatonął w 1818r. podczas próby ratowania
angielskiego żaglowca)
rozpoczął terminowanie u mistrza ciesielskiego. W 1828 roku otrzymał
indeks studenta Akademii Budownictwa w Berlinie, następnie pracował
jako mistrz budowlany
w Królewcu, a jego pierwszym poważnym przedsięwzięciem była budowa
tzw. Kanału Sekenburskiego w dolnym biegu rzeki Niemen, z czego wywiązał
się celująco.
Od 1833 roku pracował w Elblągu jako inspektor grobli i wałów na
terenie Żuław Wiślanych. W tym czasie Prusy starały się skrócić drogę
dla swych towarów
sprowadzanych z terenów obecnego Pojezierza Iławskiego i z Ostródy
do Elbląga. Już w 1825 roku elbląscy deputowani do Landtagu Prowincji
Pruskiej
zgłosili na jego posiedzeniu konieczność połączenia jeziora Jeziorak
z jeziorem Druzno. W drodze prostej jest to niewielka odległość, w tych
czasach jednak,
przy braku możliwości poprowadzenia przez tamtejsze tereny dróg
bitych i kolejowych korzystano z dróg wodnych, co powodowało wydłużanie
się czasu transportu
nawet do kilku tygodni. Wszystkie plany wykorzystania krótszej drogi
rozbijały się o konieczność pokonania na odcinku 11 km między jeziorami
Pniewo i Druzno
różnicy poziomów wynoszących - bagatela! - 104 metry. Dla
zobrazowania podanej wielkości posłużę się zdjęciem wieży katedry w
Elblągu o zbliżonej wysokości
( 97m): (ze strony: źródło
Stosowany w takich przypadkach system śluz byłby nieopłacalny.
Mała ciekawostka: w Szwecji na tzw. Göta Kanal znajduje się system 7 śluz (potocznie określanych jako schody Carla-Johana),
przy pomocy których pokonuje się różnicę ok. 18m (zdjęcie ze strony: źródło):
I tu pojawia się na kartach historii nasz pan Jacob. Według legendy przybył na dwór Cesarza Fryderyka Wilhelma, aby przekonać go do swego projektu stwierdzeniem, że jeszcze nikt, nigdzie na świecie czegoś takiego nie wybudował. Prawda - jak zwykle - nie była aż tak malownicza: rząd pruski kilka lat wcześniej zatwierdził plany budowy. Ponadto taki cud techniki funkcjonował już w odległych Stanach Zjednoczonych, gdzie 4 listopada 1831 roku oddano do użytku tzw. Kanał Morrisa o długości 109 mil łączący za pomocą pochylni i śluz Pensylwanię z portami w Nowym Jorku. Był to najwyżej położony kanał na świecie: 292 m n.p.m. (ryciny znalazłem na stronie: źródło)
Cesarz wysłał pana Steenke w daleką podróż, aby bliżej zapoznał się z
budową i eksploatacją amerykańskiego dzieła.
Po powrocie pan inżynier zmodyfikował pierwotną koncepcję rezygnując
ze śluz i wykorzystując jedynie pochylnie. Mały wtręt: pierwsze systemy
takiego typu
wybudowali ok. roku 1000 n. e. – jakżeby inaczej – nieśmiertelni
Chińczycy.
Już chyba wszyscy się domyślili, dokąd was przywiodłem: do tzw.
Kanału Elbląskiego będącego obecnie jedyną tego typu działającą budowlą
hydrotechniczną
na całym świecie!! Podana nazwa jest najlepsza ze wszystkich
będących w użyciu w odróżnieniu od takich dziwolągów jak: Kanał
Elbląg-Wyżyna, Kanał Elbląsko-Mazurski,
Kanał Warmiński, Kanał Staropruski, Kanał Ostródzko-Elbląski, Kanał
Elbląsko-Ostródzki, czy Kanał Pasłęcki. Wspomniany kanał
Elbląsko-Ostródzki i na odwrót
jest jedynym przykładem „ruchomej” nazwy geograficznej zależnej od
zwycięzcy corocznego turnieju przeciągania liny w wykonaniu burmistrzów
Elbląga i Ostródy.
Każdy sposób przyciągnięcia masowego turysty jest ponoć dobry, ale
może nie mieszajmy w to nazw geograficznych?
Najbardziej trafna wydaje się być nazwa Kanał Oberlandzki
bezpośrednio nawiązująca do swej pierwotnego brzmienia. Niejako „przy
okazji” wspomina
o niezwykłej krainie, jaką był Oberland, z ogromną ilością pałaców,
dworów i zamków należących do słynnych rodów pruskich będących elitą
intelektualną Niemiec,
o nieprzerwanej od XII w. genealogii: Doenhoff, Dohn, Finkenstein,
Reibnitz, Scharnhorst, czy (mój ulubiony) Wallendrodt.
Pierwsze prace przeprowadzono w latach 1844-1850 łącząc Iławę z
Zalewem i Ostródą i jez. Jeziorak przez Miłomłyn z jez. Drwęckim,
a za datę oddania kanału do użytku przyjmuje się wiosnę roku 1862,
chociaż już 28 października 1861 popłynęły nim pierwsze jednostki
towarowe.
W czasie budowy wyrównywano poziomy wód w jeziorach na trasie kanału
do poziomu największego Jeziora Jeziorak (99,5 m n.p.m.), przez co
poziom wody
kilku jezior obniżył się nawet o ponad pięć metrów! (Cysorz to miał
zaiste klawe życie: jego planów nie torpedowali aktywiści Green Peace).
Na Jeziorze Karnickim, leżącym 1,5m poniżej poziomu wody w kanale
usypano groblę (długości 485 m i szerokości 40m!), w której poprowadzono
szlak wodny.
Wybudowano także cztery śluzy komorowe, jazy, kanały ulgowe i wrota
bezpieczeństwa oraz mosty łączące tereny rozcięte przez kanał - nie
tylko na głównych
szlakach komunikacyjnych, ale także tzw. Feldwegbrücken, czyli mosty
dla dróg polnych, którymi poruszali się „ bauerzy” chcący dotrzeć do
swych pól i łąk.
Np. w pobliżu miejscowości Rybaki zachował się najstarszy kamienny
most z 1851 r., a w Starych Jabłonkach można przejść pod mostem po
oryginalnej,
drewnianej kładce dla pieszych.
W podzięce za skrócenie drogi handlowej do Elbląga wdzięczni
ziemianie i przedsiębiorcy postawili w roku 1872 pomnik żyjącemu jeszcze
Georgowi Jacobowi Steenke,
który po przejściu na emeryturę mieszkał we wsi Czulpa koło Małdyt.
Zmarł w Elblągu, gdzie go pochowano na nieistniejącym już cmentarzu.
Tu kolejna dygresja: napis wykonano w języku niemieckim (zawierał
błędy świadczące o jego holenderskim pochodzeniu, które później
usunięto),
a w latach 80 XX wieku dodano tłumaczenia w języku polskim i
holenderskim. Pomnik od roku 1945 leżał ukryty w magazynie przy pochylni
Buczyniec,
przez co uniknął zniszczenia przez wandali. Pierwszym statkiem
pasażerskim była jednostka o wdzięcznej nazwie „Seerose”, czyli „Wodna
Róża”
pływająca po wodach kanału od roku 1912. Kolejnym był „mój" statek
„Konrad” pływający od 1927 r.
Co najciekawsze Kanał Elbląski nie zaczyna się w Elblągu, tylko na
południowym brzegu zarastającego jeziora Druzno.
Takoż nie dochodzi do Ostródy, a punkt 00, 00 znajduje się przy
górnej głowie śluzy Miłomłyn. Kanał jest jakby osią łączącą jeziora
Pojezierza Iławskiego
z Elblągiem, Zalewem Wiślanym, a przez szlak Rzek Delty Wisły,
(czyli Nogat, Szkarpawę, Wisłę Królewiecką), czyli tzw. Pętlę Żuław - z
Wisłą, Gdańskiem
i Zatoką Gdańską. Na strukturę kanału składają się pomniejsze
kanały, takie jak:
- Kanał Iławski łączący Miłomłyn z jez. Jeziorak
- Kanał Ostródzki łączący jez. Drwęckie z jez. Szeląg Wielki
- Kanał Bartnicki/Ducki (o rodowodzie sięgającym roku 1324!) łączący jez. Ruda Woda/Duckie z jez. Bartężek
- Kanał Miłomłyński będący skanalizowanym odcinkiem rzeki Liwy,
łączący Śluzę Miłomłyn z jez. Drwęckim. W tym przypadku jest to nazwa
historyczna tego odcinka,
będącego obecnie początkiem Kanału Elbląskiego od strony Elbląga.
Kanał Elbląski jest najdłuższym kanałem żeglugowym w naszym kraju o
całkowitej długości (z odgałęzieniami) wynoszącej 144, 3km.
Planowano jego połączenie z systemem Wielkich Jezior Mazurskich, ale
tak dziwnie się stało, że ten genialny plan umarł gdzieś w czeluściach
urzędniczej szuflady.
A teraz o najciekawszej części kanału: systemu pięciu pochylni.
Proszę wyobrazić sobie taki widok: statek dopływa do przybrzeżnej
kładki. Obsługa mocuje go cumami do tejże i wyłącza silnik.
W pewnym momencie statek rusza! Powoli wynurza się z wody i okazuje
się, że został umieszczony na sporym wózku, który jest ciągnięty za
pomocą liny pod górę.
I stąd tytułowe łodzie płynące po zielonych wzgórzach.
Wszystko odbywa się właściwie w ciszy: cała maszyneria korzysta z
siły przepływającej wody uruchamiającej znajdujące się w budynku
maszynowni
olbrzymie bębny łopatkowe o średnicy 8m i szerokości 5m z 60
łopatkami na obwodzie (na jedną łopatkę działa siła jednej tony!).
Ruch bębnów powoduje obracanie się ogromnych kół ciągnących
wspomniane liny. Zużycie wody służącej do napędu bębnów jest
pięciokrotnie
mniejsze od zakładanej przy użyciu śluz!
Pochylni jest pięć:
- Buczyniec, o długości 490,3m (różnica wysokości 20,62m),
- Kąty, o długości 404m (różnica wysokości 18,88m),
- Oleśnica, o długości 479m (różnica wysokości 24,20m),
- Jelenie, o długości 433m (różnica wysokości 21,99m),
- Całuny, o długości 352m (różnica wysokości 13, 83 m), „młodsza” od
pozostałych o 33 lata. Ze względu na trudności terenowe wykorzystano tu
tzw. turbinę Francisa z wałem pionowym.
W sumie, statki pokonują „po trawie” odcinek dwóch kilometrów i 310 metrów w czasie od 105 d0 120 minut.
Operacja śluzowania trwa od 16 do 30 minut, a statek „płynie” po suchym lądzie ze średnią prędkością 1,4 - 2,5km/godz.
Większość mechanizmów wykonano w zakładach w Tczewie i w Elblągu. Zwycięska Armia Czerwona i tutaj dokonała spustoszeń,
ale już w 1948 roku Żegluga Gdańska wznowiła rejsy turystyczne.
Oto kilka schematów (pobranych z Internetu):
Dzięki temu, że jeden z pracowników pochylni był motocyklistą mogłem popłynąć statkiem po trawie w obie strony. Rozpocząłem tę niecodzienną podróż stojąc na kładce umieszczonej kilka cm powyżej poziomu wody, następnie uniosłem się na wysokość kilku metrów, aby na szczycie góry znaleźć się ponownie blisko wody. Jest to jedyna pochylnia, gdzie „normalna” droga lądowa krzyżuje się z torowiskiem, po którym wędrują statki. Musiałem zatrzymać motocykl, aby udzielić pierwszeństwa przejazdu rzadko spotykanemu pojazdowi:
Obecnie korzysta z niego ok. 40 tysięcy zachwyconych turystów, w
tym blisko 90% z Niemiec. Mam nadzieję, że choćby w małym stopniu
przyczynię się
do zmiany tych proporcji! Aby wam to ułatwić podaję link do strony,
gdzie znajdziecie rozkład rejsów i cennik biletów: Żegluga Gdańska
Można zabukować sobie rejs „łączony", tzn. z Elbląga do Buczyńca,
czyli najciekawszy odcinek kanału z pochylniami pokonać statkiem, a z
Buczyńca
podstawionym autobusem wrócić do Elbląga. Największa frajdę mają
oczywiście właściciele kajaków, żaglówek i jachtów.
Towarzyszyłem statkom płynącym tym przepięknym kanałem przez
wszystkie pochylnie: droga biegła raz bliżej, raz dalej od toru wodnego,
często się z nim krzyżując
i wtedy mogłem podziwiać go „z lotu ptaka”:
A tak wygląda z prawdziwego „lotu ptaka” (zdjęcie znalezione w Internecie):
Domyślam się, jakie to musi być niesamowite wrażenie, gdy płynie się
przez tunele wyrzeźbione w zielonych ścianach, aby co chwilę wyjeżdżać
na ląd.
Dlatego chcę późną wiosną pokonać tę trasę kajakiem.
Ostatnią pochylnią był Buczyniec. O ile jednak wszystkie poprzednie
były piękne i spokojne, to z tej szybko uciekłem z powodu lokalnego
Muzeum Kanału,
a właściwie autokarów przywożących do niego tłumy turystów z
wiadomym skutkiem. Znalazłszy z trudem wolne miejsce na parkingu
zostawiłem
na nim swoją maszynę i zszedłem nad wodę:
Wskoczyłem na siodełko i szybko opuściłem świątynię komercji.
Dalsza droga prowadziła nieszczęsną trasą E7 (Boże, Boże!!!) do
Nowego Dworu Gdańskiego. Byłem tu umówiony z obsługą sklepu
"MILITARIA"
ul. Warszawska 2E, 82-100 Nowy Dwór Gdański
(obok trasy nr 7 Warszawa - Gdańsk: ·”Galeria Żuławska" przy TESCO)
czynne w godzinach:
·poniedziałek - piątek: 10:00 - 18:00
·sobota: 9:00 - 16:00
tel. (55) 247 59 62
strona internetowa sklepu
e-mail: xmagnus@koszary.pl
Z czystym sumieniem wszystkim polecam to miejsce! Wybór jest spory, w
bardzo dobrej jakości, sprzedawcy kompetentni i mili, a ceny „ludzkie”.
Po zaopatrzeniu się w kilka rzeczy ruszyłem na podbój Żuław. Podboju
dokonywałem jadąc bardzo wolno, gdyż szybsze tempo pozbawiłoby mnie nie
dających się opisać wrażeń. Może kilka zdjęć?
Jechałem pustymi drogami ciągnącymi się wzdłuż kanałów i pól
niknących czasami w wysokich trzcinach, to znowu wyskakujących na
wzniesienia,
na których dokonywałem mniej, lub bardziej udanych prób
auto-reanimacji z powodu rozpościerających się z nich obrazów
nieziemskiej urody.
Mam to szczęście, że pomimo wieku tzw. życiowe organy nadal są
sprawne, przez co nie spadałem z wrażenia z siodełka motocykla na asfalt
za każdym zakrętem.
Prawdę mówiąc, to jeśli jesteście osobami o nadzwyczajnej
wrażliwości, to lepiej wybierzcie się w podróż po tych terenach w
towarzystwie zaprzyjaźnionego ratownika
medycznego z odpowiednim wyposażeniem.
W końcu dotarłem do promu w Kępinach Wielkich. Prom był wielkości odwrotnie proporcjonalnej do nazwy miejscowości:
z trudem mieszczą się na nim dwa samochody osobowe. (Czy istnieje w języku polskim słowo „promik”?)
Następnie pojechałem przez Rubno Wielkie, Suchacz i Tolkmicko, czyli wzdłuż wschodniego krańca Wysoczyzny Elbląskiej
urywającej się tu ostrym brzegiem Zalewu Wiślanego. Z pewnością domyślacie się, jakie czekały na mnie widoki.
Gdy dotarłem do Fromborka musiałem ochłonąć. „Z marszu” zaatakowałem wieżę widokową:
Po spożyciu pysznej herbaty miętowej zaparzonej ze świeżych liści
przez życzliwą panią pracującą w znajdującej się u podnóża
wieży kawiarni oraz po spożyciu równie pysznego domowego wypieku
podążyłem przez Braniewo do Nowej Pasłęki.
Pogoda się skiepściła i wśród grzmotów oraz błyskawic znalazłem się w
najbardziej na północny wschód położonej w Polsce marinie.
Woda lała się ze mnie i z motorka barwnymi kaskadami, było dość
chłodno, w brzuchu pusto, więc miałem nadzieję, że będę mógł wysuszyć
się i
najeść przed zasłużonym snem. Niestety, budynek mariny został
wcześniej opanowany przez wielbicieli pląsania w takt dźwięków będących
słabymi popłuczynami po muzyce przez duże, średnie bądź nawet przez
małe M i nadrabiających te braki mocą decybeli rażącą śmiertelnie
wszystko
w promieniu kilku mil morskich. Nie chcąc rano (przy wysoce
optymistycznym założeniu przeżycia) uchodzić za troglodytę, w dodatku
głuchego i z nerwowymi
tikami oddaliłem się z tego apokaliptycznego miejsca.
Gwoli wyjaśnienia: wbrew pozorom nie jestem wielbicielem li tylko i
wyłącznie muzyki klasycznej. Ku zgrozie mej ukochanej Żony z lubością
zanurzam się
również w mroczne tonie Death Metal, a szczególnie Deathgrind’u
(„Brutal Truth”, „Dying Fetus”, „Cephalic Carnage” itd.), czy Death
doom, ew. Brutal death metal…
Wróciłem do Fromborka, a konkretnie do tablicy z nazwą tej miejscowości, na wysokości której znalazłem przytulny (i cichy!) camping z przyjaznymi cenami.
Rano dosuszyłem się do końca i wróciłem na wczorajszy szlak. Słońce świeciło bez ograniczeń i bez problemu dotarłem do Braniewa. Przy wjeździe do tego miasteczka znalazłem spory cmentarz żołnierzy radzieckich.
Chciałem strzelić sobie i motorkowi pamiątkową fotkę przed bramą
wjazdową do jednostki wojskowej 3737, gdzie dane mi było przed wiekami
oddawać się
rozkoszom życia koszarowego, ale czujni obrońcy naszych granic - tu w
postaci dzielnej drużyny wartowniczej stanowczo mi tego postępku
odradzili.
Odjeżdżając spod bramy uśmiechałem się pod wąsem na wspomnienie, jak
to mój serdeczny przyjaciel Krzysio U. miotał we mnie łóżkiem
żołnierskim,
co było bezpośrednim skutkiem doprowadzenia go moim małpim
postępowaniem do tzw. szewskiej pasji. Z kolei z kolegą Kosą… Ale
zostawmy to na czas pisania
wspomnień z czasów młodości.
Dotarłem do Nowej Pasłęki tym razem bez oznak gniewu Zeusa
Gromowładnego, dzięki czemu miałem wyborny widok na Zalew Wiślany
wraz z Zatoką Kaliningradzką. Moi koledzy żeglarze opowiadali z
wypiekami na twarzach o tym, że wypływając z przystani mijali granicę z
Rosją prawie
„na wyciągnięcie ręki” czując na sobie zimne spojrzenia żołnierzy
obserwujących ich przy pomocy muszki i szczerbinki.
Budynek mariny nadal był opanowany przez istoty człekopodobne,
których pojedynczy przedstawiciele, unikając promieni słonecznych,
tudzież gwałtownych ruchów głową spoczywali chrapiąc tu i ówdzie w
cieniu. Miłosiernie odjechałem zatem cicho, o ile jest to wykonalne w
przypadku silnika
sowieckiego zaprzęgu i jego wydechów.
Pojechałem w kierunku lądowej granicy z Okręgiem Kaliningradzkim,
dzięki czemu mogłem po raz kolejny rozkoszować się totalnym
odosobnieniem.
Nadszedł moment, gdy trzeba było odwrócić się plecami do Wielkiego Brata i czując niedosyt rozpocząć podróż w kierunku zachodnim. Ale nie tak od razu: teraz przemieszczałem się po mapie Polski w kierunku południowo-wschodnim: przez Pakosze, Sopoty i Wilczęta dojechałem do wsi Słobity.
W Słobitach odnalazłem ruiny manierystycznego pałacu rodu
Dohna-Schlobitten wybudowanego w latach 1622-1624, rozbudowanego później
w latach 1696-1723.
W latach swej świetności była to rezydencja o dwukondygnacyjnej sali
balowej z apartamentami królewskimi. Tu bowiem zatrzymywali się w swych
podróżach
monarchowie, przez co Słobity miały przywilej pałacu królewskiego!
Jeden z członków tego rodu (o korzeniach sięgających XIII wieku),
Heinrich Graf zu Dohna-Schlobitten
(1882- 1944) został skazany za śmierć za udział w konspiracji
przeciw Hitlerowi. Obecny, tragiczny stan jest skutkiem pobytu w
pałacowych salach radzieckiego
żołdactwa, które po rozgrabieniu wyposażenia podpaliło budynek w
marcu 1945 roku. Poniższe zdjęcia mogę tylko tak podpisać:
Zostały ruiny, nieme w swoim krzyku.
Dalszą drogę mogę określić jako szwędanie się po Żuławach. Uwielbiam taką jazdę właściwie bez określonego celu. Wszędzie napotykałem przepiękne widoki, mennonickie cmentarze i kościoły, kanały i bezkresne zielenie. Czasami zatrzymywałem się po to, by posłuchać szumu wiatru w polach trzciny. Silnik motocykla stygł w cieniu, a ja - leżąc na niewysokim wzniesieniu aż przymykałem oczy chcąc zatrzymać na dłużej to, co dane mi było oglądać. Nie miałem nawet ochoty na pstrykanie zdjęć.
Gwoli reporterskiej ścisłości podaję przybliżoną trasę: Słobity - Wikrowo - Pasłęk - Markusy - Władysławowo - Kępki - Nowinki - Marzęcino - Osłonka - Chełmek - Grochowo - Rybina - Tujsk - Cyganek - Orłowo - Lubiszewo - Nowy Staw - Stawiec - Stogi.
No właśnie, Stogi.
Wieś została zasiedlona przez mennonitów w 1635 roku i szybko stała się jedną z najbogatszych na Żuławach.
Początkowo zmarłych członków gminy
chowano na wspólnych cmentarzach katolicko-ewangelickich.
W 1768
r. pozwolono im na założenie własnej nekropolii o pow. 2,6ha,
podzielonej na dwie części:
cmentarz, gdzie chowano zmarłych (groby są zawsze zwrócone
wezgłowiem ku wschodowi), podzielony trzema alejami na sześć kwater oraz
część,
gdzie jeszcze w połowie lat 50 XX w. stał Dom Modlitwy rozebrany i
przewieziony w okolice Ostrołęki, gdzie przejęli go katolicy.
Jest to największy i najlepiej zachowany cmentarz mennonicki w
delcie Wisły, na którym mieści się około 100 oryginalnych nagrobków
kamiennych
z XIX i z początków XX wieku będącymi arcydziełami sztuki
sepulkralnej (w tym 8 nagrobków ze zniszczonego cmentarza w Lasowicach
Wielkich).
Najstarszy grób nosi datę 1802r., najmłodszy - 1937r.
Charakterystycznym elementem są stele, czyli pionowe, kamienne płyty zakończone często trójkątnym
tympanonem, pełne ornamentów o bogatej, często bardzo rozbudowanej i skomplikowanej symbolice.
Na przykład motyl/ćma oznacza ulotność
ludzkiego życia oraz duszę zmarłego ulatującą do nieba, zgaszone i
skierowane głowniami w dół pochodnie – gasnące życie, klepsydra (często
ze skrzydłami)
jest symbolem czasu i wieczności, makówka - wiecznego snu itd.
Ponadto
umieszczano na nagrobku informacje nie tylko o ilości przeżytych lat,
miesięcy i dni, ale również o liczbie dzieci wraz z imieniem ich
matki. Po drugiej stronie widnieje werset z Biblii, który najlepiej
pasował do zmarłego.
Wyjątkową formę ma nagrobek starszego gminy z 1851r: jest to tzw.
cippus, czyli prostopadłościenny cokół z wyrytym na przeciwległych ś
cianach tekstem epitafijnym i modlitwą oraz z ustawioną na szczycie
kamienną wazą z reliefowym ornamentem.
Cmentarz został odrestaurowany przez grupę mennonitów z Aalsmeer w
Holandii pod przewodnictwem Martena Harta oraz członków prężnie
działającego
Klubu Nowodworskiego.
Klub ten wespół z Żuławskim Oddziałem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Niderlandzkiej zorganizował już dwa
Międzynarodowe Zjazdy Mennonickie. link
Dopisek z marca 2013 r.:
znalazłem w Necie świetny artykuł o Mennonitach. Zapraszam do lektury: http://piotrbein.wordpress.com/2013/03/04/ruscy-mennonici/
Stąd miałem już blisko do domu. Tuż przed Sierakowicami chciałem
zatrzymać się na ostatnią kawkę, ale - niestety - za wysokie progi…
Mam nadzieję, że nie zanudziłem was na śmierć, chociaż ta „Słodka
Pani”, jak to pisał pewien poeta, towarzyszyła nam dzielnie przez cały
czas.
Wierzcie mi - na temat Mennonitów i Kanału Elbląskiego, o Żuławach
nie wspominając można prawić godzinami, a to, co przedstawiłem powyżej
jest tylko
muśnięciem olbrzymiego zagadnienia. Muszę przyznać, że ŻADNA z moich
dotychczasowych podróży, nawet ta do Irkucka nie wywarła na mnie
takiego wrażenia,
jak odkrycie Żuław. Sądzę, że będziecie zgodni ze mną w swoich
odczuciach, gdy tylko tu przyjedziecie.