U sąsiadów za miedzą
Z wiekiem człowiek zaczyna się kurczyć.
Jego świat również.
Jeszcze nie tak dawno marzenia o dalekich podróżach nie
pozawalały mi zasnąć, a opisy dalekich krajów czytałem
jednym tchem. Na trasie niewygody były nieistotne, problemy
były tylko problemikami, a po osiągnięciu upragnionego celu
pomysły następnych wypraw natychmiast kiełkowały w
szczęśliwej głowie.
Każdy wiek ma jednak swoje prawa.
Po pięćdziesiątce dziwnie się śpi w cudzym łóżku, na swój
wysłużony namiot patrzy się z niechęcią, a najwspanialsze
nawet okoliczności przyrody są niewiele warte bez ukochanej
Żony.
W związku z powyższym nie będę zanudzał szanownych
Czytelników swoimi opowieściami o Mongolii, Tybecie, czy też
innej Australii. Po prostu chyba się starzeję i zaczynam
rozglądać się po najbliższej okolicy. A - zaprawdę, zaprawdę
powiadam Wam - jest na czym oko zawiesić.
Może na początek kilka słów o miejscu, w którym mieszkam od
14 lat.
Sierakowice są idealnie położone dla takich niespokojnych dusz jak ja: w promieniu 50 -100 km mam (prawie) wszystko: morze - Łeba, Półwysep Helski, Ustka; piękne lasy i jeziora – Pojezierze Kaszubskie i Drawskie, Bory Tucholskie; zabytki - Gdańsk, Malbork, Toruń; miejsca tajemne - kręgi kamienne w Węsiorach i Odrach, megality w Borkowie; skanseny we Wdzydzach Kiszewskich i w Klukach…
Długo można wymieniać.
Do tytułowych sąsiadów zza miedzy, czyli na Pomorze Środkowe
mam tak blisko, jak do sąsiadów na kawę. W ubiegłym roku
(2008) dość często bywałem w tych okolicach przy okazji prac
przy moim sowiecie prowadzonych przez Mistrza Pawła Staciwę
z Koszalina.
Na samym początku mej drogi na zachód przejeżdżam przez
„rodzinne” wsie Rokity i Rokitki (tuż obok leżą Rokiciny).
Będąc jednym z „tych” Biesów jestem kuzynem Rokitów i innych czartów. (Proszę nie mylić z pewnym histerycznym faciem w kapeluszu pogniecionym w samolocie Lufthansy. To inna parafia.)
Już 17 km wcześniej, po minięciu Gowidlina droga staje się spokojniejsza i jakby cichsza. Ruch samochodowy maleje do niezbędnego minimum, powietrze nie drży od huku przelatujących nisko TIR-ów. Czasami jedzie się w tunelach zbudowanych z przydrożnych drzew pełnych świergotu ptaków i szumu wiatru w liściach. Słychać świerszcze oraz rechot żab i coraz więcej boćków przelatuje nisko nad głową. Odruchowo redukuję i tak niedużą prędkość motocykla.
Za Rokitami leży miejscowość Czarna (nomen- omen) Dąbrówka. Tuż za nią skręcamy w lokalną drogę na Łupawsko i Soszycę.
Po kilku kilometrach jestem w Soszycy, w jednej z zachowanych elektrowni wodnych, będącej elementem arcyciekawego szlaku hydroelektrowni, na którym można obejrzeć sporo zabytków myśli technicznej. Większość z nich działa do dnia dzisiejszego. Na miejscu można przy okazji zwiedzania wysłuchać ciekawej opowieści przewodnika, wynająć domek, albo rozpocząć spływ kajakowy.
Droga prowadzi dalej do Bytowa z dobrze zachowanym zamkiem krzyżackim. Jako, że tam już byłem, wróciłem polnymi drogami do drogi nr 212 i w Unichowie skręciłem na zachód, aby drogą nr 210 dojechać do Budowa, gdzie odbiłem na południe w kierunku na Borzytuchom. Droga prowadzi przez przepiękny Park Krajobrazowy Dolina Słupi. Największe rozczarowanie przeżyłem w Barnowie i Barnowcu. Zaznaczone na mapie zabytkowe pałace z XVII i XVIII w z przyległymi parkami krajobrazowymi znajdują się w prywatnych rękach i nie są udostępniane zwiedzającym. Jest to święte prawo ich obecnych właścicieli i absolutnie się z tym zgadzam, nie rozumiem tylko w jakim celu zaznaczono je na mapie jako obiekty warte zwiedzania. Nie jest to w interesie żadnej ze stron - ani potencjalnych zwiedzających, ani - tym bardziej - obecnych właścicieli, którym należy się chwała i spokój w pięknie odrestaurowanych zabytkach.
Może dla mnie zrobią kiedyś wyjątek?
Jadąc dalej drogą nr 209 w kierunku na Sławno dojechałem
przez Suchorze do Barcina, gdzie skierowałem się na
południowy-zachód drogą nr 208. Na tej drodze czasami tylko
pojawiał się inny pojazd mechaniczny, wokół szalały ptaki i
w ten sposób, wśród odurzającej woni okolicznych łąk i lasów
doturlałem się do Obłęża. To tutaj w ośrodku wczasowym
odbywają się spotkania słupskich motocyklistów. Nie wiem, co
się dzieje w czasie zlotów, ale ja w tym miejscu przeżyłem
coś, co jest (chyba) możliwe tylko na tzw. haju. Dane mi
było bowiem poczuć się tak, jakbym poruszał się nie leciwym
sowieckim zaprzęgiem, ale wehikułem czasu, a właściwie
maszyną do teleportacji literackiej. Zaznaczam, że ew.
badania mej „błękitnej krwi” nie wykazałyby nawet śladowych
ilości alkoholu, tudzież innych polepszaczy nastroju.
A było to tak:
po wejściu do lokalnego punktu gastronomicznego nic nie
zapowiadało tego niezwykłego doznania. Widocznie byłem zbyt
zmęczony, by wyczuć coś dziwnego czającego się w pustej sali
i takimż barze ze ścianą w kolorze wymyślonym przez mocno
skacowanego malarza pokojowego, gdzie na zakurzonych półkach
stały równie zakurzone butelki z płynami soko-podobnymi.
Całe wnętrze było wypełnione lekko falującym z upału
powietrzem.
W pewnym momencie otwarto małe okienko w ścianie z dykty
oddzielającej jadalnię od kuchni i pojawiła się w nim
kobieca głowa. Głowa spojrzała z wyraźnym wyrzutem na moją
nędzną postać (przerwałem toczącą się w kuchni żywą dyskusję
na temat światowych trendów w malowaniu paznokci). Głowa nic
nie powiedziała i okienko z hukiem zamknięto. W tym samym
momencie niczym duch pojawiła się w drzwiach inna niewiasta
również patrząca na mnie z wyrzutem. Sądząc po paznokciach,
których kolor aż bił po oczach, a długość i drapieżność
napawała lękiem była to główna dyskutantka. Jako, że dzień
był upalny wydumałem sobie, że uraczę się lodami, których
spory plakat z cenami wisiał nad barem. Głowa z paznokciami
otworzyła usta i rzekła : "- Lodów nie ma."
Poczułem się tak, jakbym został przeniesiony do pierwszego
rozdziału powieści Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”.
Wszystko się zgadzało: falujący upał, pusty bar (w oryginale
budka z napojami i pusta alejka), znudzona twarz
sprzedawczyni i w dodatku to krótkie zdanie będące prawie
dosłownym cytatem!!
Odruchowo się obejrzałem, czy koło mnie
nie stoją towarzysze Bezdomny i Berlioz. Chcąc uniknąć
spotkania z Messer Wolandem i jego świtą nie zadałem
następnego pytania-cytatu „- A co jest?”
Bezpieczniejszym wydało mi się pytanie „- Kiedy będą?”
Paznokcie podeszły do okienka. Czary trwały dalej: bez
pukania okienko otworzyło się i pierwsza z głów oznajmiła:
„- Pan Zbyszek dzwonił przed godziną, że już jedzie!” - i
okienko ponownie zamknięto. Sytuacja powtórzyła się, gdy
spytałem o coś do jedzenia. Było za wcześnie na cokolwiek.
To prawda, gdyż wskazówki zegarka wskazywały dopiero godzinę
13.10 (zakładając, że był to czas realny).
Usiadłem na ławce przed barem i postanowiłem nieco ochłonąć,
a przy okazji poczekać albo na pana Zbyszka, albo na
kucharki. Ukradkiem i nieco nerwowo rozglądałem się po
okolicy wypatrując zwiewnej postaci Korowiowa i bacznie
przyglądałem się pewnemu czarnemu kocurowi, który pojawił
się znikąd, co - jak wszystkim wiadomo - jest zwyczajem
Behemota.
W tej nieco nieziemskiej atmosferze spędziłem ponad pół
godziny. Lody nie dojechały, kucharki smacznie spały,
motocykl odpoczął, zaś Asasello nie złożył mi żadnej
propozycji.
Odjechałem w milczeniu.
W pobliskich Kępicach na stacji benzynowej (na której
zatankowałem paliwo w najniższej cenie, jaką widziałem od
kilku tygodni) napiłem się pysznej kawy i zjadłem wymarzone
lody. Bardzo miła obsługa skierowała mnie do lokalnego
właściciela Urala.
Następną miejscowością było Warcino z pałacem Bismarcka z
XVIIw. Obecnie znajduje się w nim Zespół Szkół Leśnych i
Ogólnokształcących. W 1874 Żelazny Kanclerz, a przy okazji
okrutny Polakożerca zawarł związek małżeński w niedalekich
Kołczygłowach z Johanną Puttkamer. W pobliskiej wsi
Wierszyna (byłem już w Wierszynie, ale kilka tysięcy
kilometrów dalej na wschód) otrzymał majątek, a w 1867r.
zakupił dużą posiadłość z pałacem w Warcinie.
Zbliżając się do pałacu poczułem się niczym VIP:
uśmiechnięci strażacy w galowych uniformach bez zbędnych
pytań i formalności skierowali mnie na pobliski parking. Po
wyłączeniu silnika i zdjęciu kasku usłyszałem dźwięki
myśliwskich rogów.
Literatury ciąg dalszy: teraz przyszła pora na „ Polowanie i
łowy”.
Jeden z grających podszedł do mnie i serdecznie powitał
mówiąc, że jego wujek też miał taki motocykl i woził go nim
w dzieciństwie. Po chwili odszedł przygrywając sobie na
rogu. Okazało się, że trafiłem na Międzynarodowy Festiwal
Muzyki Myśliwskiej- największą tego typu imprezę w Polsce.
Sygnaliści rywalizowali o Róg Wojskiego- rekwizyt z filmu
„Pan Tadeusz” A.Wajdy. W pięknym parku „kawałki z epoki”
przygrywała orkiestra dęta. Brakowało tylko panów w
cylindrach i pań w krynolinach chroniących swe blade,
arystokratyczne twarzyczki pod koronkowymi parasolkami.
Pierwszy raz w życiu nie tylko, że zobaczyłem z bliska
sokoły, ale mogłem je nawet pogłaskać!! Porozmawiałem trochę
z sokolnikami o ich problemach z polską, durną biurokracją,
pokręciłem się po parku, wstąpiłem do sali przesłuchań,
gdzie niepozorne dziewuszki- sygnalistki dęły pięknie w
rogi.
Nie śpiesząc się pojechałem dalej.
Trafiłem m. in. na taką urokliwą alejkę:
Jako, żem Bies, wstąpiłem do „swojej” wsi Biesowice.
Tablica z nazwą miejscowości sąsiaduje z szyldem reklamowym
zakładu pogrzebowego i umieszczona jest tuż obok lokalnego
cmentarza.
Bo gdzieżby indziej??
Następną miejscowością był Krąg z zamkiem i pałacem z XVIw., w którym znajduje się hotel i restauracja.
Na żadną z tych atrakcji nie miałem ochoty, więc przez Laski pojechałem do Borkowa. Na obrzeżach wsi znajduje się jeden z dwóch zachowanych w Europie megalitycznych grobowców komorowych sprzed 5 tys. lat. Dojazd do tego miejsca jest bardzo słabo oznakowany, dzięki czemu panuje tu cisza i spokój. Nie jestem całkiem przekonany do idei upowszechniania takich miejsc, gdyż z reguły kończy się to katastrofą. Powstają budki z piwem i pieczoną kiełbasą, stoiska z muszelkami znad Morza Śródziemnego i ciupagami z Zakopanego, a Toy-Toy’ki jeśli nawet są, to co bardziej wrażliwi osobnicy i tak pójdą w przysłowiowe krzaki. Bezstresowo wychowywane dzieci biegając i wrzeszcząc zabiją do końca atmosferę sprzyjającą miejscom – bądź co bądź – pochówku.
Byłem tam w pierwszej połowie czerwca i nie spotkałem
nikogo z żywych.
Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu i skinąwszy w
pozdrowieniu głowami wróciliśmy każdy do swego świata…
W Koszalinie przy drodze wjazdowej z Gdańska znajduje się
kompozycja plastyczna nieodżałowanego Władysława Hasiora
(Chwała Ci, Mistrzu!!) zatytułowana „Ptaki Bojowe”. Dawno
temu, chyba jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku
widziałem jeden, jedyny raz „Ptaki” w oryginalnej wersji.
Otóż Twórca w swym geniuszu skomponował je płonące. Brak
tego elementu spłyca całą formę. Z pewnością jakiś
urzędniczyna wyliczył ile kosztuje zużyty (wg. niego bez
sensu) do tego celu gaz i za swoją zapobiegliwość otrzymał
solidną premię przy okazji wstępując wyżej na kolejny
szczebelek biurokratycznej drabinki. Ale takie już są te
biurwy na całym świecie… (Określenie tych istot
człekopodobnych zapożyczyłem od Kurta Vonnegut’a Jr.)
Z Koszalina drogą nr 11 na Poznań dojechałem do Rezerwatu Zabytków „Kamienne Kręgi” w Lesie Grzybnickim koło Mostowa. Mijając Mostowo należy być spiętym i czujnym niczym kapitan Kloss wespół z Szarikiem, aby nie przegapić mikrotabliczki z napisem „Zabytek archeologiczny”. Dla ułatwienia podaję szczegóły: 3,7 km od Mostowa, 2 km od Grzybnicy. Nie używam takich fikuśnych urządzeń jak GPS, więc nie mogę podać tzw. koordynatów. Podejrzewam zresztą, iż takie cudo nie wytrzymałoby drgań i wibracji będących czymś absolutnie normalnym w przypadku sowieckiej myśli technicznej jaką jest motocykl MW-750 rocznik 1968 ;). Droga przez las (2 km) doprowadza wędrowca do parkingu. Na miejscu, obok kasy jest stoisko z materiałami informacyjnymi. Można nawet uzyskać pamiątkową pieczątkę. Obszar rezerwatu obejmuje 3ha lasu sosnowego, w którym zachowało się pięć kręgów kamiennych. Dwa duże, umieszczone obok siebie mają identyczną średnicę 37,5m, trzy pozostałe - mniejsze - są oddalone od siebie. Ponadto znajdują się tam dwa kurhany, czternaście bruków kolistych, dwa bruki trójkątne, dwanaście małych bruków płaskich oraz sześć stosów ciałopalnych przykrytych kamieniami.
Badania radiestezyjne wykazały bardzo silną moc promieniowania i wibracje kręgów. Wiedziony dziwnym nakazem oddaliłem się od trasy zwiedzania i w ten sposób odkryłem chyba „Święty Gaj”, w którym ktoś zapalił znicze, a na jednym z drzew znalazłem taki znak:
Miejsce zaiste magiczne…
Ponownie miałem szczęście przebywania w takim miejscu w
samotności, a spędziłem tam przeszło cztery godziny. Raz
tylko pojawiła się dzika horda rozwydrzonych latorośli,
czyli naszej przyszłości narodu. Apokalipsa trwała krótko,
gdyż młode pokolenie wychowane na klipach z MTV nie potrafi
skupić uwagi na dłużej niż trzy minuty. Po tym -
nieskończonym dla nich - czasie wszystko staje się nudne i
pozbawione sensu. Dziecko zaś, gdy się nudzi jest co
najmniej upierdliwe. Wycieczka przemknęła z prędkością
podświetlną wydając wrzaski o natężeniu odwrotnie
proporcjonalnym do czasu i już po 15 minutach autokary
odjechały przywracając ciszę.
Rozpocząłem odwrót. Jeszcze tylko odwiedziłem swoją ulubioną
stację benzynową w Polanowie po raz kolejny obiecując sobie,
że przy następnej wizycie z pewnością wdrapię się na
górujące nad miasteczkiem wzgórze.
Nasi koledzy motocykliści organizujący tu co roku tzw.
zlot ogólny nie zachowują się chyba zbyt drastycznie, gdyż
ani razu nie spotkałem się z niechęcią ze strony
mieszkańców. Przejazd przez Polanów był w ubiegłym roku dość
uciążliwy ze względu na prowadzone roboty drogowe, ale
obecnie (wiosna 2009) jest już OK.
Przez Miastko i Bytów dojechałem do domu.
Powyższy opis jest kompilacją wielu wyjazdów w te strony.
Jak się z pewnością zorientowaliście nie można tej trasy
pokonać „na spokojnie” w jeden dzień. Zdaję sobie sprawę, że
wielu miejsc jeszcze nie zwiedziłem, a w kilku byłem za
krótko. Jeśli ten błąd naprawię dam znać w kolejnej relacji.