" W krainie Jaćwingów "
Dzisiaj zabiorę was do najgłośniejszego miasta w Polsce, do polskiej tajgi i na biegun zimna.
Przez cały czas będą nam towarzyszyły cienie Jaćwingów- pierwotnych mieszkańców tej ziemi zamieszkujących obszar
między Wielkimi Jeziorami Mazurskimi na zachodzie, rzeką Niemen na wschodzie i na północy oraz Narwią na południu.
Oto mapki przedstawiające ten obszar w XIII w.:
Istnieje kilka nazw tego plemienia: Jaćwingowie ( Jatwiagi)
pochodzi z latopisu kijowskiego z 983 r., drugą nazwę: Sudovia, Pollexia, Połekszanie używana była głównie przez Polaków (kroniki Wincentego Kadłubka), a czwarta: Deynove pochodzi z języka litewskiego. Lud ten czcił słońce, księżyc i gwiazdy, gromy i błyskawice oraz ogień i ziemię. Nie budowano świątyń gromadząc się w świętych gajach,czy przy wiecznie płonących ogniskach.Wierzono w reinkarnację, czyniono ofiary z ludzi i zwierząt.
Poziom gospodarki i kultury był zbliżony do rozwoju sąsiednich ludów
słowiańskich, lecz brak zcentralizowanej władzy oraz zaborczość
sąsiadów doprowadziły do ich zguby.
Ponadto poczucie honoru i dumy nie pozwalało im na salwowanie się ucieczką w przypadku przewagi wroga, przez co podejmowali walkę często z góry skazaną na przegraną.
Zostali zmiecieni przez tzw. wiatr historii i podzielili los Indian północnoamerykańskich.
O ile potomkowie tych ostatnich wegetują jeszcze w rezerwatach,
to po Jaćwingach pozostały tylko nazwy niektórych miejscowości i jezior oraz ślady po ich grodziskach.
W XIII w. zostali doszczętnie wyrżnięci w imię tzw. wyższej
cywilizacji i jedynie słusznej wiary, a ich tereny przez następne dwa
wieki porastała tylko dzika puszcza.
Naukowe badania tej krainy rozpoczęto w 1955 roku i trwają (z przerwami) do dzisiaj.
Pierwszym miastem leżącym na trasie dzisiejszej eskapady jest Gołdap założona w 1565 roku.
To nieduże miasteczko jest pełne niespodzianek począwszy od swej
nazwy:
odruchowo Gołdap kojarzy się z rodzajem męskim, a tu proszę: to
jest TA Gołdap z wszelkimi konsekwencjami.
Dzięki najczystszemu w Polsce powietrzu oraz błotom borowinowym
jest to jedyne uzdrowisko w województwie warmińsko- mazurskim.
Liczni kuracjusze sanatorium uzdrowiskowego „ Wital” położonego
w podmiejskim lesie Kumiecie nie wiedzą często, że swe chore
narządy ruchu, reumatyzm i układ oddechowy leczą w ruinach byłej
kwatery Luftwaffe.
Kompleks ten, o nazwie „ Robinson” został wysadzony w powietrze
w październiku 1944 r. przez wycofujących się Niemców.
Gołdap była pierwszym z niemieckich miast ( w granicach sprzed
1939 r.) zajętym przez Armię Radziecką.
O ile Bitwa Stalingradzka była pierwszym, ale dalekim sygnałem
klęski, to fakt wkroczenia wojsk wroga na niemiecką ziemię dawał
jeszcze więcej do myślenia Helmutom i Helgom tak ochoczo
wrzeszczących w euforii z podniesionymi prawymi ramionami.
Oczywiście Niemcy twierdzą dzisiaj, że widoczne na licznych
kronikach filmowych z tamtych czasów tłumy ludzi, to była garstka
nazistów, a oni sami o niczym nie wiedzieli, biedactwa.
Swoją drogą to ciekawe, że już wtedy technika animacji komputerowej
była na tyle zaawansowana, że można było tworzyć nieprzebrane masy
statystów niczym we „ Władcy Pierścienia”. Czyżby kolejna, tajna
broń Adolfa?
Wizja konieczności uniesienia obu rąk i ratowania się okrzykiem „
Hitler kaput!!” stawała się coraz bliższa.
W dodatku minister propagandy Goebbels popełnił straszliwy błąd:
otóż po 30 dniach zażartych walk Niemcy odbili Gołdap zastając
ruiny, zgliszcza i masę trupów.
Propaganda nazistowska wykorzystała to do pokazania całemu narodowi,
z jakimi bestiami przyszło im walczyć: ekshumowano zwłoki, kobietom
zadarto spódnice i rozgłoszono wszem i wobec, że każda z nich
została zgwałcona przed śmiercią.
Nawet 9- letnia dziewczynka i niewidoma staruszka. Faktem było
wymordowanie przez sołdatów wszystkich mieszkańców ( w odróżnieniu
od rycerskich żołnierzy niemieckich, którzy nigdy nie splamili się
zabijaniem cywili).
Ale to co innego, gdy morduje się i gwałci podludzi, a co innego,
gdy dotyczy to niemieckiej rasy panów, prawda?
I to był wspomniany wyżej błąd: teraz na wieść o tym, że „ Russen
kommen” wszyscy uciekali w popłochu tarasując drogi, co w znacznym
stopniu zmniejszało manewrowość wojsk niemieckich. Dochodziło nawet
do tego, że gdy wydano rozporządzenie zakazujące ucieczki (!!)
oszalałe ze strachu Niemki mordowały swe dzieci popełniając później
samobójstwa. Tak się zdarzyło np. w 1945 roku w jednej z
miejscowości w okolicach Legnicy.
Poniżej- Gołdap w 1944 roku- zdjęcie z Internetu.
Gołdap pojawiła się na polskich mapach w 1949 roku, chociaż
sądzę, że nazwa Gołąb Mazurski, która przez krótką chwilę widniała
na kolejowych rozkładach jazdy była bardziej wdzięczna.
Wracając do dzisiejszych dziejów Gołdapi: jest to jedyne w Europie i
drugie na świecie ( po Japonii) miasto, w którym corocznie, w lipcu
odbywa się konkurs krzyku. Zeszłoroczna zwyciężczyni- p. Agata
Suchocka- Wachowska z Wrocławia osiągnęła wynik 135, 2 dB. Należy
domniemywać, że miła pani Agata ma nadzwyczaj cichego i potulnego
męża.
Z kolei w styczniu organizowany jest międzynarodowy Bieg Jaćwingów.
W bieżącym- 2010 roku- zgromadziło się na starcie 250 zawodników, a
główny bieg na 20 km wygrał p. Marcin Szlagier z Sejn.
Ja natomiast trafiłem na „ Karczowisko”, czyli na święto
kartacza.
Wbrew pozorom nie chodzi tu o zlot militarny poświęcony pewnemu
morderczemu pociskowi, o którym Wikipedia mówi co następuje: "Kartacz
- pocisk artyleryjski składający się z lekkiej obudowy wypełnionej
kulistymi lotkami o niewielkiej średnicy. Kartacze są stosowane do
zwalczania siły żywej na niewielkich (do 300 m) odległościach.
Podczas strzału powłoka kartacza ulega rozerwaniu i lotki wylatują
swobodnie z lufy. Przykładowy obszar rażenia kartacza o kalibrze 76
mm zawierającego 500 lotek to stożek o wysokości 300 m i średnicy
podstawy 50 m. Pierwsze kartacze pojawiły się w XVI wieku. Lotkami
były początkowo drobne kamienie, później ołowiane kule podobne do
karabinowych. Pierwsze kartacze składały się z żelaznego pręta
umocowanego do drewnianego lub metalowego krążka (o średnicy równej
kalibrowi działa). Do pręta przylepiano za pomocą smoły lotki, a
następnie cały pocisk owijano płótnem i okręcano nasmołowanym
sznurem. Później lotki zaczęto umieszczać w cylindrycznych
blaszanych puszkach. W XIX wieku kartacze zostały prawie całkowicie
zastąpione przez szrapnele i pociski odłamkowe. Od tamtej pory
kartacze były stosowane prawie wyłącznie przez działa piechoty, oraz
do obrony przed bezpośrednimi atakami piechoty przez inne rodzaje
dział artyleryjskich. Obecnie ten rodzaj pocisku artyleryjskiego
jest rzadko używany."
Mój wojenny zaprzęg dostał się pod ostrzał… ziemniaczanych
pocisków.
Przepis na gołdapskie kartacze (pięć porcji):
- 20 ziemniaków (15 ziemniaków do utarcia, 5 do ugotowania)
- 20 dag mąki ziemniaczanej - sól
15 obranych, umytych i utartych ziemniaków odcisnąć przez gazę lub
ścierkę.
Pozostałe ziemniaki ugotować i przepuścić przez maszynkę. Masę z
ziemniaków utartych połączyć, dodać mąkę ziemniaczaną, sól do smaku
i wymieszać.
Nadzienie:
- 50 dag mięsa z łopatki
- 50 dag bułki tartej - jajo - majeranek, pieprz ziołowy, sól
Mięso przepuścić przez maszynkę, dodać przyprawy, bułkę tartą, jajo
i wymieszać.
Z masy ziemniaczanej wyrabiamy placki, na które nakładamy nadzienie
i zagniatając krawędzie, formujemy wydłużone, owalne kartacze.
Wkładamy je ostrożnie do osolonej, wrzącej wody (ok. 5 l) i gotujemy
na wolnym ogniu do 40 min, nie przerywając wrzenia. Podsmażamy na
złoty kolor drobno pokrojony boczek i cebulę - polewamy tym
ugotowane kartacze. Smacznego!
Pobliscy Litwini używają nazwy cepeliny i też mają rację, gdyż pyzy
jako żywo wyglądają niczym miniaturki wielkich sterowców. Nawet Immanuel Kant słynący ze swej niechęci do wszelkich podróży
czynił od tej reguły wyjątek jeżdżąc z Królewca do Gołdapi w celu
delektowania się tutejszymi kartaczami.
Turniej polega na jak najszybszym spożyciu jednej ( młodzież i
kobiety), ew. dwóch ( mężczyźni) sporych pyz oblanych tłuszczem i
skwarkami. Nie sądzę, abym był daleki od prawdy twierdząc, że
czołowe modelki świata przez cały rok pobierają mniejszą dawkę
kalorii od tej, która zawarta jest w jednej, konkursowej porcji.
Cóż, jeśli chce się ubierać u Prady, to trzeba cierpieć…
Od pana Mirosława Słapika ( http://www.slapik.pl) otrzymałem wyniki
zeszłorocznych zawodów:
I. miejsce w kategorii do 18 lat: Sylwester Kalina z Węgorzewa: 13,
05 sek.
I. miejsce w kategorii pań: Teresa Perżyło z Gołdapi- 28, 41 sek.
I. miejsce w kategorii panów: Krzysztof Gorko z Kowal Oleckich- 1
min. 09 sek.
Według jurorów najlepsze kartacze podają w gołdapskim barze „
Jędruś”. Jako, że byłem po obfitym śniadaniu nie stanąłem do boju,
co z radością i ulgą przyjęły me narządy wewnętrzne. Pokibicowałem
przez chwilę sympatycznym obżartuchom wchłaniającym przerażające
ilości ziemniaczanych smakołyków, a następnie ruszyłem motorkiem
ostro pod górę na sam szczyt Gołdapskiej Góry, u stóp której odbywał
się festyn. Dzięki uprzejmości panów z obsługi wyciągu krzesełkowego
skorzystałem z niego podziwiając „ z lotu ptaka” widoczki cudnej
urody.
Landszafty straciły na swej atrakcyjności, gdy ujrzałem drogę powrotną:
był to ostry zjazd, dość karkołomny dla posiadacza sowieckiego zaprzęgu.
Ludzie radzieccy nie poddali się bowiem zgubnym i wywrotowym pomysłom
chorej myśli zgniłych imperialistów i w miejsce hebli, czyli hamulców
zamontowali spowalniacze. Urządzenia te mają jeszcze jedną przewagę nad
bezmyślnymi tworami pełzającego kapitalizmu: są autonomiczne, co w ich
przypadku oznacza dowolność w wyborze miejsca i czasu działania.
Tego dnia były na urlopie.
W połowie drogi zjazdowej, gdy osiągnąłem prędkość ok. 1 Macha
zacząłem żałować, iż na wyposażeniu nie mam spadochronu hamującego, albo
kotwicy: świst powietrza stawał się coraz bardziej nieznośny, a kask
unosił się nad moją głową uniesiony resztkami włosów, gdyż nietrudno
było sobie wyobrazić Wielki Finał tej podróży.
Byłem tak szybki ( ale nie wściekły), że nie miałem nawet czasu na podziwianie okolicy.
Okazało się jednak, że miłosierny Stwórca nie miał tego dnia ochoty
na roztrząsanie grzechów mej biednej duszy i umieścił na stoku łachę
piachu. Ochoczo skorzystałem z tej szansy i wdzięcznie zaryłem kołami w
żółtym zbawieniu.
Po krótkiej chwili, gdy tętno przestało walić niczym szalony perkusista ruszyłem dalej.
Polnymi dróżkami dojechałem do Tatarskiej Góry ( 309 m npm), na której znajduje się najwyżej położone na Mazurach
malownicze jezioro wytopiskowe z reliktową roślinnością tundrową.
Spędziłem tam blisko godzinę napawając się tą chwilą.
Na wschód od Gołdapi rośnie Puszcza Romnicka, gdzie oczywiście też musiałem zabrudzić bieżniki opon glebą leśnych dróg.
Park Krajobrazowy Puszczy Romnickiej jest nazywany polską tajgą nie
tylko ze względu na gęste lasy świerkowe i liczne torfowiska typowe dla „
prawdziwej” tajgi, ale również dlatego, że rosną tu subarktyczne
gatunki roślin - pamiątki po ostatniej epoce lodowcowej: brzoza niska
oraz wierzba borówkowolistna.
Niech nikogo nie zmyli wysokość drzew: stuletni las sosnowy ma tylko kilka metrów wysokości!
W tajdze nie może zabraknąć wilków, rysiów, łosi, pięknych okazów jeleni, a nawet- od czasu do czasu- niedźwiedzi.
W naszym kraju miśki spotyka się głównie w Karpatach, więc wszyscy
fachowcy dumają, skąd krewni Kubusia Puchatka na północy? Sugerowałbym
teorię spiskową mówiącą o ich powietrznym desancie.
Ze względu na obfitość zwierzyny Puszcza Romnicka od wieków podlegała
swoistej ochronie: była terenem polowań wielkich mistrzów krzyżackich, a
następnie książąt i królów pruskich.
Ostatni z cesarzy niemieckich- Wilhelm II był masowym mordercą
naszych „ braci mniejszych”, chlubiącym się liczbą ok. 70 tysięcy (!!)
ofiar.
Do dzisiaj zachowało się po stronie polskiej 8 głazów
upamiętniających wyczyny tego maniakalnego zabójcy, w tym „
Dwutysięczny” głaz z następującą inskrypcją:
„ Darzbór! Z tej ambony Jego Wysokość Cesarz i Król Wilhelm II
dnia 28 września 1912 roku upolował swego 2000. jelenia szlachetnego,
kapitalnego czternastka.”
Obecnie- o ile wiem- zwierzyna tu żyjąca nie jest już środkiem na
wzmocnienie ego zakompleksiałych ludków i żyje w miarę spokojnie.
Przez Puszczę prowadzą szlaki piesze i rowerowe, więc obiecałem
sobie, że kiedyś tu wrócę na co najmniej tygodniową pieszą wyprawę.
Co powiecie bowiem na wizytę w takich rezerwatach jak:
Dziki Kąt (naturalny bór świerkowo - sosnowy), Mechacz Wielki
(kompleks torfowisk), lub Boczki (roślinność charakterystyczna dla
Puszczy Romickiej - w tym przedstawiciele flory południowej tajgi).
Ponadto w Czarnowie Średnim znajduje się baza ornitologów badających
występujące tu gatunki ptaków. A to tylko fragment Puszczy!
Oczywiście trzeba było zajrzeć do Stańczyków, gdzie wznoszą się monumentalne łuki wiaduktów kolejowych o wysokości 36 m i rozpiętości 250 m, należące do najwyższych w Polsce.
Obecnie „ mazurskie akwedukty” są własnością prywatną i z powodu ich remontu pozostają niedostępne dla turystów, ale gdy byłem tu pierwszy raz miałem szansę na rozciągnięcie swego schorowanego kręgosłupa za pomocą skoku na bungee.
Kolejka chętnych była na tyle długa, że miałem ( za) dużo czasu do namysłu i wybrałem mniej drastyczną metodę leczenia obolałych kręgów: ręce pani Basi, która masuje ten fragment mej ludzkiej powłoki czynią cuda!
Otwarcie mostów w Stańczykach- zdjęcie z Internetu:
Niedaleko, nad Jarką k. Botkun oraz nad Bludzią pod Kiepojcami stoją trochę zapomniane, nieco niższe, ale równie piękne mosty kolejowe. Dojazd do nich nie należy do najłatwiejszych, ale wysiłek jest suto wynagrodzony.
Wracając do Stańczyków: tuż obok położone są dwa jeziora: Dobellus
Duży i Dobellus Mały. Często używana jest nazwa Jeziora Przewrócone z
powodu niezwykłego zjawiska, do jakiego doszło w czasie bardzo silnej
burzy pod koniec maja 1926 roku.
Prawdopodobnie gwałtowny spadek ciśnienia atmosferycznego uwolnił
metan nagromadzony pod szlamowatym dnem i przypadkowy piorun spowodował
eksplozję gazu. Potężny wybuch wyrzucił wodę z mułem wysoko w górę i…
jeziorko zniknęło.
Dopiero po kilku miesiącach, gdy osad opadł, Jezioro Dobellus Mały odzyskało swój wodny charakter.
Są też tacy, którzy widzieli wówczas startujące z jeziorka UFO, ale- niestety- nie mogą tego udokumentować.
Wielka szkoda, gdyż byłoby miło mieć nasze, mazurskie miejsce bliskiego spotkania III stopnia.
Za Stańczykami wróciłem na drogę krajową nr 651 i jadąc dalej w
kierunku wschodnim, przed wsią Gromadczyzna znalazłem się w punkcie
styku trzech granic: polskiej, litewskiej i rosyjskiej.
Dalej były Wiżajny z jeziorem o tej samej nazwie.
Wiżajny ( w języku Jaćwingów- Weyze) słusznie dorobiły się miana
polskiego bieguna zimna, gdyż średnia temperatura stycznia jest tu
niższa niż w Zakopanem, czy w Szklarskiej Porębie i wynosi -6 ° C, a
śnieg leży ponad 100 dni w roku ( jak w górach).
W trakcie zimy stulecia ( 1978/ 1979r.) słupek rtęci opadł do – 40 ° C, a zaspy miały po kilka metrów wysokości.
Z tego powodu bajkerzy zaglądają w te okolice raczej latem niż zimą,
chociaż od kilku lat w pobliskim Giżycku organizowany jest zimowy zlot
motocyklowy.
Miejscami, w których zawarta jest pamięć o Sudovii są: wieś
Sudawskie i okoliczne wzniesienia - Góry Sudawskie oraz Jezioro
Sudawskie, na wschód od którego znajdują się ruiny folwarku Skombole.
Jest to jedna z nazw tamtejszych miejscowości brzmiąca w mych uszach
niczym róg Wojskiego, podobnie jak: Krejwiany, Ejszeryszki,
Maszutkinie, Wojponie, Polemonie, Bondziszki, Lizdejki, Wojculiszki i
inne, których tu pełno.
Niedaleko leży odludne Jezioro Graużyny. Uroda tego miejsca pozwala
przypuszczać, iż jego nazwa wywodzi się z litewskiego słowa „ grazus ”,
czyli piękny( tak jak imię Grażyna.) Można przy małym kąpielisku rozbić
obozowisko, aby napawać się zarówno ciszą i pięknem okolicy, jak i
powędrować wzdłuż rzeczki Wingry( z litewskiego Vingrus, czyli kręty),
która dopływa do dawnego folwarku w Wingrach. Po drugiej stronie Jeziora
Graużyny znajduje się już granica z Litwą.
Mówiąc szczerze jest to takie miejsce, skąd NAPRAWDĘ nie chce się wyjeżdżać.
Przypuszczam, że jeśli ktoś ulegnie moim namowom i dotrze do tego
raju na Ziemi z pewnością będzie miał dylemat: czy zostać tu do końca
urlopu, czy jechać dalej.
Jeśli wybierzecie tę drugą możliwość, to polecam wypad do zagubionej
na kresach Rzeczpospolitej, leżącej praktycznie na granicy z Litwą wsi
Ejszeryszki.
Dalej jest Góra Rowelska ( 299 m npm) - najwyższe wzniesienie
Suwalszczyzny, na które wjeżdża się autentyczną górską serpentyną ( na
odcinku 900 metrów pokonujemy stumetrową różnicę wzniesień).
Stoi na niej wieża widokowa, z której rozpościerają się widoki podobne do tych, jakie spotykamy na Podbeskidziu.
Jadąc dalej na południowy - wschód miniemy miejscowości Rowele i
Rutka - Tartak, by następnie odbić na południowy - zachód i dojechać do
Smolnik.
Jeżeli powiem wam, że w tych okolicach kręcono sceny plenerowe do
takich filmów jak „ Pan Tadeusz” i „ Panny z Wilka” Andrzeja Wajdy, czy„
Dolina Issy” Tadeusza Konwickiego, to sami zrozumiecie, co was tu
czeka.
Tuż przed wjazdem do Smolnik umieszczono platformę widokową, na
którą wstęp powinien kosztować co najmniej 100 $- wiele osób uważa to
miejsce za najpiękniejsze na całej Suwalszczyźnie. Ma to swoje plusy i
minusy.
Tych ostatnich unikniecie przyjeżdżając tu wiosną lub pod koniec lata, gdy nie ma dzikich tłumów turystów z całego świata.
Do Smolnik dotarłem pieszo, idąc od najgłębszego jeziora w Polsce - Jeziora Hańcza(108, 5 m).
Na jego południowym brzegu leży miejscowość Błaskowizna, gdzie
bez trudu można znaleźć nocleg w jednym z licznych tu gospodarstw
agroturystycznych.
Cała trasa ma raptem 24 km, ale jej fragmenty są dość trudne, gdyż idzie się wzdłuż grząskich momentami brzegów Hańczy.
Samo jezioro doczekało się niejednego naukowego opracowania, a sporo
przyszłych magistrów geografii z pewnością nie spało przezeń wiele
nocy. Jest to w całości rezerwat przyrody, a o jego wyjątkowości niech
świadczy choćby to, iż jest to rynna długości 5 km, głęboka na przeszło
100 m i o szerokości wynoszącej zaledwie kilkaset metrów- niczym
norweski fiord.
Wyobraźcie sobie ten wielki rów bez wody!
Ciekawostką jest występowanie skorupiaków charakterystycznych dla górskich jezior Skandynawii.
Wyspecjalizowane biura podróży organizują tu wyprawy
płetwonurków, ale corocznie i tak ktoś nie wypływa: otóż światło
słoneczne dociera z trudem do głębokości 80 m, przez co w występujących
dalej ciemnościach niektórzy nieszczęśnicy mylą dół z górą...
Na północnym brzegu jeziora dogorywają resztki dworu Stara Hańcza z zabytkową aleją drzew.
Stąd skręcamy na wschód i docieramy do Smolnik.
Z każdego punktu Suwalskiego Parku Krajobrazowego widać Górę Cisową, czyli Suwalską Fudżijamę ( 256 m npm).
Ze Smolnik można do niej dotrzeć idąc lub jadąc w kierunku miejscowości Gulbieniszki.
Nie opiszę tego miejsca, gdyż po pierwsze nie jestem poetą, a po drugie byłaby to i tak profanacja.
Byłem tam kilkakrotnie, w tym raz na spektaklu pt „ Zachód Sierpniowego Słońca " i do dzisiaj mam ten obraz przed oczami.
Co do powstania tego dziwnie regularnego w formie wzniesienia istnieje kilka wersji, a jedna z nich powiązana jest z pobliskim Jeziorem Kopanym. U podnóża Góry Cisowej rozciąga się tzw. Zagłębie Szeszupy, gdzie geomorfolodzy wpadają w zachwyt nad formami martwego lodu.
Ja tam ani geo, ani tym bardziej morfologiem nie jestem, ale w zachwyt też wpadłem i tkwię w nim do dnia dzisiejszego.
Proszę wybaczyć mi rozwlekłość tego tekstu, ale gdy już tam będziecie, a wasze oko patrzeć potrafi, zaś serce nie z kamienia poczynionym jest, to zrozumiecie moje nieudolne próby przelania na papier ( i to prozą) czegoś, czego się nie da opisać słowami.
Dalej zaś są takie cuda jak Jezioro Szurpiły z zespołem archeologicznym ( oczywiście grodziska jaćwieskie):
Górą Zamkową, Górą Kościelną i Górą Cmentarną. Oto odpowiednie ryciny i kilka zdjęć:
Szurpiły z lotu ptaka- zdjęcie z Internetu.
Było to miejsce ostatniej walki elity Jaćwingów w wojnie z
Krzyżakami, którzy zdobyli gród tylko dzięki zdradzie kilku jego
obrońców.
Następnie odwiedziłem wieś Wodziłki, której mieszkańcami są staroobrzędowcy ( starowiercy) z ich świątynią, czyli molenną,
będącą najstarszą tego typu świątynią w Polsce.
Na miejscu można po wcześniejszym uzgodnieniu przeżyć (lub nie) wizytę w ruskiej bani.
Koło wsi Szeszupka( czy wspominałem już o pięknych nazwach
lokalnych miejscowości?) leży jeziorko Linówek, gdzie znajduje się
kolonia mewy śmieszki ( teraz jesteśmy nad Bałtykiem).
Gdy napotkamy na swej dalszej drodze rzekę - Czarną Hańczę -
znowu zaczniemy się zastanawiać, po którym skraju Polski przyszło nam
wędrować, wygląda ona bowiem niczym rwący górski potok.
I tak dochodzimy do siedziby Zarządu Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu.
Nazwa pochodzi od młyna, który był najstarszą osadą na tych
terenach: czy słyszycie w niej dźwięk obracającego się koła młyńskiego?
Idąc dalej w kierunku Błaskowizny mijamy coś pięknego i
wyjątkowego: oz turtulski, czyli ciąg wysepek przechodzących w pagórki,
ciągnący się na długości 3 km, będący pozostałością po szczelinach w
lądolodzie, w których gromadził się osad naniesiony przez rzeki
lodowcowe.
Dalej, pod Kruszkami ujrzymy ciągnącą się przez kilka kilometrów
tzw. wiszącą dolinę, której dno rzeczywiście wisi jakby 10 m nad
poziomem Czarnej Hańczy.
Na temat tego kolejnego cudu geomorfologicznego powiem tylko
tyle, że dość często spotyka się go w górach, a przypadki jego
występowania na terenach nizinnych można policzyć na palcach jednej ręki
emerytowanego stolarza.
Stąd niedaleko do skrzyżowania dwóch rynien lodowcowych - następnego bardzo rzadkiego zjawiska geomorfologicznego.
Gdy na koniec wspomnę o jeszcze jednym miejscu- rezerwacie
przyrody Głazowisko Bachanowo, w którym spotkamy kilka tysięcy(!) głazów
narzutowych, to chyba mi uwierzycie, że warto ruszyć na Suwalszczyznę
by spędzić tam nie jeden, nie dwa, nawet nie trzy tygodnie.
A i tak wyjedziecie stamtąd z przekonaniem, iż nie
zobaczyliście( i nie przeżyliście) wszystkiego, co oferuje nam ten
zapomniany trochę zakątek Polski.
Moim „ czarnym koniem” jest punkt widokowy niedaleko przystanku PKS Rutka ( między Szurpiłami a Turtulem).
Spędzam tam zawsze minimum dwie godziny...
Pożegnawszy przemiłych właścicieli gospodarstwa agroturystycznego
położonego na południowym brzegu Jeziora Hańcza odtrąbiłem powrót.
Tuż przed Giżyckiem, w Puszczy Boreckiej wstąpiłem do osady Wolisko koło
Kruklanek.
Pierwszy raz byłem tu w pamiętnym roku 2002, kiedy to w polskich
mediach huczało od informacji na temat zniszczeń dokonanych przez
huragan w pobliskiej Puszczy Piskiej. Kataklizm dotarł i tutaj:
Namiot rozbiłem wtedy niedaleko leśniczówki Wolisko u b. miłych gospodarzy „ pod płotem”,
co mogło skończyć się dla mnie tragicznie. Otóż rano zobaczyłem wokół mej noclegowni ślady kilku- jak sądziłem- krasul,
zwabionych w to miejsce przez marchewki i buraki z przydomowego ogródka.
Gdy przy śniadaniu wspomniałem o tym gospodyni, ta poinformowała mnie, że nie hoduje krów i z pewnością były to… żubry
- wichura powaliła drzewa, które uszkodziły ogrodzenie, za którym żyją te zwierzęta.
Poczułem się trochę nieswojo na myśl o tym, że spłoszone przez psy
i uciekające w popłochu stado liczące kilka sztuk po minimum 600 kg
żywej wagi każde mogło stratować mały namiocik ze mną w środku. Nie
chodziło przy tym o przyjęcie przeze mnie formy placka ziemniaczanego
jako efektu ubocznego nocnej wizyty tego ciężkiego towarzystwa, ale o
ewentualne pojawienie się kilku rys na lakierze motocykla spowodowanych
draśnięciem ich rogów.
Żubry zostały sprowadzone do Puszczy Boreckiej po 1945 roku i obecnie żyje ich tu kilkadziesiąt sztuk.
Przy wspomnianej leśniczówce można rano i wieczorem uczestniczyć w ich karmieniu.
Dla miłośników dzielnego Winnetou też coś się znajdzie: nieopodal
polskich bizonów rozbili swe obozowisko Indianie z plemienia Siuksów w
postaci p. Bogdana Viktorio Zdanowicza z żoną Karoliną. Ciekawie
opowiadają o Lakotach z Wielkich Równin, można obejrzeć wiernie
zrekonstruowane wnętrze tipi, a nawet poćwiczyć strzelanie z łuku i rzut
włócznią.
Mam smutną wiadomość dla osób o bardziej krwiożerczych instynktach: w ofercie brak nauki ściągania skalpów.
W tym celu należy zgłosić się do pana doktora Hannibala Lectera.
(www.wioskaindian.republika.info.pl
)
Z Kruklanek ruszyłem w kierunku Węgorzewa, a dalej do Leśniewa Górnego.
Zostawiłem motocykl na parkingu i pieszo dotarłem do śluzy na niedokończonym Kanale Mazurskim.
Na jednym ze zdjęć widać ślad po faszystowskiej gapie, której- jak dotąd bezskutecznie- nurkowie poszukują w wodach śluzy.
A wystarczyłoby tylko zwrócić się z pytaniem w tej sprawie do panów Klossa i Stirlitza.
Janosik też coś wie…
Budowę kanału mającego połączyć wielkie Jeziora Mazurskie z
Bałtykiem rozpoczęto w 1911 r. i z przerwami trwała ona do wybuchu II
wojny światowej.
Według jednej z legend krążących wokół tej budowli hydrotechnicznej
miała być to tajna droga niemieckich łodzi podwodnych do bazy remontowej
w Mamerkach. Pomijając źródła historyczne absolutnie negujące tę tezę
można uznać ją za niewykonalną z czysto fizycznego punktu widzenia: w
niektórych miejscach głębokość kanału oscyluje wokół jednego metra.
Tylko Yellow Submarine zadowoliłaby się taką ilością wody pod kilem.
Po stronie polskiej możemy oglądać sześć z dziesięciu śluz: w
Leśniewie Górnym i Dolnym, Bajorach Wielkich i Małych, Długopolu oraz w
Guji. Ta ostatnia, jako jedyna została dokończona i działa do dzisiaj.
Jeszcze tylko niedaleko wsi Rydzówka zdobyłem kolejną wieżę Bismarcka i mogłem definitywnie wracać do domu.
Mam nadzieję, że nie zanudziłem Was na śmierć, a wprost przeciwnie- udało mi się „ sprzedać Wam za pół darmo”
takie miejsca, do których będziecie- tak jak ja- stale powracać.
Mały konkurs na zakończenie: o ilu filmach wspomniałem w niniejszej relacji?
Wszystkie mapki i ryciny w tekście pochodzą - za zgodą Wydawcy- Agencji „ TD” ze świetnej książki
„Suwalszczyzna i
Zaniemienie” autorstwa pp. Katarzyny i Tomasza Krzywickich.