Weekend w Piekle
Trafić do Piekła wcale nie jest trudno.
Należy w tym celu skorzystać z jednej z niżej wymienionych
metod:
1.Mniej skomplikowanej
2. Bardziej skomplikowanej.
Do tej drugiej należą głównie różne grzechy i grzeszki dnia
codziennego, absolutnie nam wszystkim znane, więc nie będę
wnikał w szczegóły. Dokładny wykaz - moi drodzy parafianie -
znajdziecie w dziale „ Siedem grzechów głównych”.
Ja skorzystałem z metody pierwszej wymagającej jedynie
ominięcia grzechu lenistwa: pewnego sobotniego poranka,
miast słodkiego nieróbstwa i wylegiwania się w ciepełku
domowego ogniska wypuściłem swego stalowego rumaka z
garażowej stajni i wczepiwszy się kurczowo w grzywę
kierownicy skierowałem ją na południowy wschód od
miejscowości Sierakowice.
W ten sposób, płosząc sen współplemieńców oraz wywołując
popłoch i panikę na drogach podświetlną prędkością swej
diabelskiej machiny przejechałem przez zaspaną Kościerzynę,
Starą Kiszewę i Zblewo. Minąwszy skrzyżowanie z drogą E22
zatrzymałem się na pierwsze stajanie w miejscowości Wirty.
Silnik powoli stygł w cieniu, a ja, po wykupieniu bardzo
gustownego biletu wstąpiłem do … raju.
Znalazłem się bowiem w najstarszym na polskich ziemiach arboretum, czyli jakby leśnym parku o powierzchni 34 ha, na których rośnie ponad 450 gatunków drzew i krzewów. Nadleśniczy Adam Putrich tworzył go w latach 1890- 1897 sprowadzając egzotyczne rośliny w celu zbadania ich przydatności gospodarczej w Polsce. W Wirtach panują bardzo specyficzne warunki klimatyczne: ścierają się tu wpływy dwóch klimatów: ”pojeziernego” od północy i „Wielkich Dolin” od południa. Powstały w ten sposób klimat przejściowy charakteryzuje się sporymi kontrastami pogodowymi nie tylko w poszczególnych latach, ale nawet miesiącach. Obok tak typowych dla Polski drzew jak sosna, jodła, dąb, buk oraz lipa (niektóre okazy liczą sobie 100- 120 lat) znajdziemy rośliny ze strefy umiarkowanej całej półkuli północnej, a więc z Europy, Syberii, Chin, Japonii, Korei i Ameryki Północnej. Najbardziej imponującym jest drzewo mamutowe o wysokości 130m i obwodzie pnia 9m, ale nie mniej wyjątkowe są takie okazy jak tulipanowiec amerykański, orzech średni, cyprysik groszkowy czy żywotnikowiec japoński.
Z „ roślin mniejszych” szczególnie pięknie prezentują się
różne odmiany różaneczników i anazalii. Zwiedzający
poruszają się po wyznaczonych trasach i ścieżce edukacyjnej
(2 km!!), albo mogą spacerować niczym po wielkim, zadbanym i
pełnym ptaków parku, chłonąc wszystkimi zmysłami otaczające
piękno. Sporą ciekawostką jest pobliskie Jezioro
Borzechowskie, które nie zamarza nawet przy ostrych mrozach.
Niektórzy (mniej romantyczni) twierdzą, że z powodu
podwójnego dna, ci bardziej serco-lubni widzą tu wpływ żaru
namiętności snując opowieści o „miłosnej wyspie”, jeszcze
inni wspominają coś o zapadniętym zamku krzyżackim…
Nieważne, czyja wersja jest prawdziwa. Miejsce jest tak
urokliwe, że z pewnością zawitacie doń nie raz, szczególnie
jesienią. Niemały wpływ na waszą decyzję będzie miał
osobisty wdzięk Oswalda Putricha, który swą bladą ręką
wskaże najpiękniejsze miejsca arboretum. Może będzie
małomówny i - rzekłbym nawet - eteryczny, ale czegóż wymagać
od ducha zmarłego w wieku 13 lat i pochowanego tutaj (w
szklanej trumnie) syna założyciela ogrodu. Do dzisiaj na
jego grobie palą się znicze i leżą świeże kwiaty…
Wracając na ziemię powiem, że w Wirtach prowadzi się
działalność gospodarczą: są tu szklarnie, wyłuszczarnia
szyszek i komory chłodnicze do przechowywania nasion. Ma tu
miejsce również „produkcja materiału do zadrzewień”, czyli
mówiąc ”ludzkim” językiem miejsce, w którym można nabyć
wymarzone drzewko lub krzew.
Jako, że w wózku bocznym mego motocykla nie zmieściłby się
żaden mamutowiec ruszyłem bez towarzystwa w dalszą drogę.
Po kilkunastu kilometrach zacząłem wierzyć w nieziemskie
prędkości osiągane przez mój - dość posunięty w latach -
motocykl, gdyż znalazłem się w… Zielonej Górze.
Nie było to jednak miasto mych przyjaciół Karola i
Sławka, więc nie mogłem liczyć na łyk zimnego piwa w ich
zacnym towarzystwie. A szkoda…
W pobliskim Skórczu skręciłem w drogę nr 234, by przez
Morzeszczyn (poproście kogoś z waszych zagranicznych
znajomych o powtórzenie tej nazwy!!) pojechać do Gniewu.
Tuż przed Gniewem, w miejscowości Brody Pomorskie znalazłem
leśniczówkę, w której obok mini-zoo umieszczono szpital dla
leśnych zwierząt, muzeum łowiectwa (tfu!) i leśnictwa,
muzeum sprzętu domowego i wystawę maszyn rolno-leśnych. Dla
miłośników imprez integracyjno-biesiadnych też coś się
znajdzie, choćby miejsce na ognisko, czy grill.
Nie zaliczam się do przedstawicieli gatunku homo-integratus,
ew. homo-grillus, więc pomknąłem do Gniewu.
Ech, Gniew!!
Dla większości turystów kojarzy się on z krzyżackim zamkiem
- jednym ze stu dwudziestu, które powstały w imperium braci
zakonnych. Był on siedzibą komtura i jego konwentu aż do
wojny trzynastoletniej (1454- 1466) oraz pełnił ważną
strategiczną rolę kontroli ujścia rzeki Wierzycy, szlaku
lądowego północ-południe i - co najważniejsze - szlaku
wodnego na Wiśle, płynącej aż do XIX wieku bliżej zamku,
praktycznie pod jego południowo-wschodnią skarpą.
Dzieje Gniewu są bardzo ciekawe i burzliwe, ale postaram się
maksymalnie skrócić ich opis, aby was nie zanudzić na
śmierć:
Rok 1283- powstał pierwszy, drewniany gród krzyżacki,
Rok 1290- początek budowy zamku murowanego (zakończonej w
pierwszej połowie wieku XIV),
Rok 1410- zdobycie zamku przez wojska króla Jagiełły - po
kilku miesiącach Krzyżacy wracają na zamek
Rok 1454- Związek Pruski przejmuje zamek w trakcie wojny
trzynastoletniej
Rok 1466- powrót Pomorza do Polski. Gniew staje się siedzibą
starostów
Lipiec 1626- zdobycie twierdzy przez Szwedów.
Rok 1627- hetman Stanisław Koniecpolski zdobywa zamek.
Rok 1655- potop szwedzki zalewa Gniew
Rok 1667- starostą gniewskim zostaje przyszły król Polski
Jan Sobieski
Rok 1772- Gniew po pierwszym rozbiorze zostaje częścią Prus
Rok 1920- Traktat Wersalski przyznaje ziemię gniewską
Polsce.
Można śmiało powiedzieć, że na przestrzeni wieków zamek
przechodził z rąk do rąk, co nigdy nie jest czymś dobrym dla
jakiejkolwiek budowli. I tak też było: potomkowie Wikingów
niszczyli wszystko, czego nie zdołali ukraść, Prusacy
wymyślili sobie, że w zamku umieszczą koszary, a później
magazyny zbożowe. Zburzyli sklepienia i krużganki,
otynkowali elewacje, zlikwidowali tzw. „gdanisko”, czyli
wieżę służącą do mniej uduchowionych celów itd. Następnym
pomysłem było ciężkie więzienie. Polskie wojsko również nie
okazało się gorsze i trzeba im przyznać, że jak już mieli
coś zrobić, to sobie „nie żałowali”: w 1921 roku wielki
pożar strawił praktycznie wszystko: ostały się jeno smętne,
osmalone resztki południowego skrzydła.
Prace rekonstrukcyjne rozpoczęto w 1968 roku.
Obecnie Gniew jest m. in. stolicą Kapituły Rycerstwa Polskiego. Odbywają się tu liczne inscenizacje bitew, a
także prowadzony jest unikalny system oświatowy: dzieciaki
na lekcjach historii odbywających się „na żywo” mogą na
własne oczy ujrzeć „w akcji” wojów Piasta, starożytnych
Rzymian, Krzyżaków i husarię. Takie lekcje nie sprowadzają
się do wykucia „na blachę” dat, chronologii królów itp.
Dodatkową atrakcją są zajęcia praktyczne w zakładzie
garncarskim, w kuźni, w mennicy, albo przy prasie
drukarskiej pana Gutenberga. Jeśli to jeszcze za mało, to
zapraszam do stajni i zamkowego zwierzyńca.
Ze wspomnianych inscenizacji bitewnych najbardziej znana (i
to w całej Europie, jeśli nie na świecie) jest „Bitwa dwóch
Wazów”: we wrześniu 1626 roku Gustaw II Adolf Waza wyruszył
z Gdańska na pomoc Szwedom oblężonym przez króla polskiego
Zygmunta II Wazę i właśnie pod Gniewem doszło do starcia
wojsk obu kuzynów. Miała tu miejsce pierwsza przegrana walka
w historii polskiej husarii. Obecnie widzowie oglądają nie
tylko walkę, gdy wśród huku dział i muszkietów ziemia drży
od końskich kopyt, a w powietrzu słychać szum skrzydeł
husarii oraz łopot sztandarów. W obozach wojskowych
serwowane jest jedzenie z kotła, można zobaczyć dawne tańce
i stroje, posłuchać muzyki „z tamtych lat", a wieczorne
oblężenie miasta oraz twierdzy na długo pozostanie w pamięci
widzów.
W ostatnią sobotę lipca szeroko otwierają się wrota machiny
czasu: rozpoczyna się „Turniej rycerski króla Jana III”.
Wszystko odbywa się według oryginalnych reguł czasów
średniowiecza: heroldowie obwieszczają starcia konne i
piesze, podczas których łamią się kopie, rycerze wylatują z
siodeł i słychać świst powietrza rozcinanego przez miecze i
maczugi. Trwa to wszystko dwa dni i - wierzcie mi - nie są
to dni stracone.
Uczestniczyłem w tych starciach (jako widz) już kiedyś, więc
teraz ograniczyłem się do zwiedzenia zamku. Pora była dużo
„posezonowa” i pani przewodnik nie musiała nadwyrężać strun
głosowych, aby przekazać swą wiedzę… trzem osobom. Czyż nie
jest to lepsza „opcja”, niż zwiedzanie w grupie
dwudziestoosobowej przepędzanej wraz z innymi po salach i
korytarzach?
Motorek wypoczywał na parkingu strzeżonym w cieniu
zamczyska, więc podreptałem do miasta. Zjadłem pyszny
obiadek, pokręciłem się trochę po rynku i bocznych
uliczkach, poczem - już na motocyklu - skierowałem się ku
Wiśle. Bardzo malowniczym promem przedostałem się na drugi
brzeg i pojechałem wzdłuż niego na północ w kierunku Piekła.
Może w końcu wyjaśnię o co chodzi z tym Piekłem.
Taką nazwę nosi nieduża wieś koło Sztumu, pięknie położona
praktycznie na wyspie: od zachodu płynie Wisła, od wschodu i
południa Nogat, a od północy wody wybudowanego w 1854 roku
kanału łączącego obie te rzeki. Istnieje kilka teorii
tłumaczących tę - dość specyficzną - nazwę. Wszystkie
związane są z… wodą (a tej raczej brakuje w królestwie
Lucyfera): niektórzy twierdzą, że w tym miejscu występują w
Wiśle zdradliwe i silne prądy, które były właśnie piekłem
dla Flisaków, inni zaś mówią, że częste powodzie występujące
w miejscu połączenia się Nogatu z królową polskich rzek były
dla okolicznych mieszkańców piekłem na ziemi.
Dla mnie oba wyjaśnienia mają sens…
Do Piekła jedzie się wzdłuż wysokiego wału nad Wisłą. Droga
jest wąska, rzekłbym nawet baaardzo wąska i momentami kręta.
Bardzo rzadko spotyka się na niej innych użytkowników, przez
co jazda sprawiała mi olbrzymią przyjemność. Co pewien czas
droga wspinała się na wysokość korony wału i wtedy odruchowo
zmniejszałem - i tak niedużą - prędkość, aby rozkoszować się
pięknymi widokami. To znowu szlak opadał do poziomu rzeki i
wówczas również zwalniałem. Czyż można pędzić na złamanie
karku, gdy jedzie się w zielonym tunelu? Z jednej strony
soczysta zieleń traw porastających nadwiślański wał, a z
drugiej zieleń przydrożnych drzew i krzewów. A niebo
niebieskie nade mną…
Nic zatem dziwnego, że przy takim stylu jazdy wyprzedziła
mnie bez trudu starsza pani na bicyklu.
A teraz trochę historii.
Czy dacie wiarę, że Piekło należało do Wolnego Miasta
Gdańska, którego centrum, czyli miasto Gdańsk leży w
odległości 50 km w linii prostej? Mniejszość polska była
najsłabiej reprezentowana na terenie Żuław Wiślanych (ok. 2%
ludności), ale właśnie Piekło było wyjątkowym miejscem. Swą
polskość deklarowało aż 80% z 800 mieszkańców, co Niemców
doprowadzało do szału i wszelkimi metodami (głównie
napadami, biciem i zastraszaniem) usiłowali zniemczyć
„Polaków z Piekła rodem”. Najbardziej aktywny był w tej
działalności miejscowy proboszcz katolicki Klemens
Piechowski, sługa boży.
W latach 1936-1937 nasi dzielni rodacy wybudowali z własnych
pieniędzy (!!) Dom Polski, w którym mieściła się szkoła,
przedszkole, mieszkania dla nauczycieli i kaplica. Można
śmiało powiedzieć, że II wojna światowa zaczęła się w
Piekle, gdyż już 22 sierpnia 1939 roku odział SS-Heimwehr
Danzig siłą zajął Dom Polski. Większość działaczy
polonijnych została jeszcze w wrześniu tego roku bestialsko
zamordowana, w tym inicjator budowy i pierwszy kierownik
szkoły Jan Hinz z Tczewa.
Tym strasznym czasom poświęcona jest lokalna Izba Pamięci.
W leżącej w pewnym oddaleniu od wsi, praktycznie wśród pól
szkole nadal uczą się dzieci (jest to najmniejsza pod
względem liczby uczniów placówka oświatowa na terenie
powiatu sztumskiego), a latem można tu przenocować za bardzo małą opłatą.
Moim marzeniem było móc kiedyś powiedzieć, że spałem w
piekle i dlatego aż zamarłem, gdy zastałem budynek zamknięty
na cztery spusty (jest to jedyna tzw. baza noclegowa
pomijając rozbicie namiotu). Znalazłem jednak mieszkańca
wsi, który po telefonicznej konsultacji z panią dyrektor
otworzył przede mną drzwi. Miałem do swej wyłącznej
dyspozycji cały dwupiętrowy dom, a mój przyjemny pokoik z
przyległą łazienką (WC, prysznic, umywalka) oraz w pełni
wyposażoną kuchnią znajdował się na poddaszu.
Nie był to pierwszy raz w mym tułaczym życiu, gdy noc
spędzałem samotnie w tak dużym budynku słysząc w głuchej
ciszy skrzypienia drzwi, albo odgłosy lekkich stóp
spacerujących po schodach czy korytarzu…
Nie będąc fałszywie skromnym wyznam, iż nie jest to rozrywka
dla ludzi o słabych nerwach.
Widocznie lista mych grzeszków nie jest zbyt obfita, gdyż
rano nie zostałem obudzony przez rogatego osobnika
uzbrojonego w widły, a miast odoru gotującej się siarki
płynęły przez uchylone okno upojne zapachy sierpniowego
świtu. Oto co można było ujrzeć o tej porze dnia z „mojego”
okienka:
Gdy godzina zrobiła się bardziej „ ludzka” (był niedzielny poranek!) oddałem klucze i ruszyłem na obchód Piekła. Miałem cichą nadzieję, że na miejscowym kościele znajdę tabliczkę z następującą inskrypcją: „Kościół katolicki w Piekle”, ew. „Parafia rzymsko-katolicka w Piekle”, czy coś w tym stylu, ale nic takiego nie było. Mogę wam pokazać jedynie zdjęcia kościoła z Piekła:
Znalazłem miejsce dawnej przeprawy promowej:
Wdrapałem się na wał, skąd roztaczały się takie oto „ landszafty”:
Na koniec wspomnę o dwóch ciekawostkach związanych z tą
wsią:
Piekło zaprzyjaźniło się z „ konkurencją”, czyli z
mieszkańcami oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Aniołowa.
Na corocznych imprezach odbywają się liczne zabawy, gry i
występy, a dzieciaki biegają przebrane adekwatnie do miejsca
zamieszkania.
Następna ciekawostka jest związana z tak przyjemnym
grzeszkiem, jakim jest łakomstwo. Otóż pani Barbara
Wirchowska ze wsi Piekło zgłosiła na Listę Produktów
Tradycyjnych ciasteczka marcepanowe w formie serduszek
wypiekanych tutaj z okazji świąt. Wpis nosi datę 09. 02.
2007. Mniam, mniam…
Jeśli udało się wam wytrzymać aż do tego fragmentu mej
pisaniny, to teraz zróbcie sobie krótką przerwę, gdyż na
temat następnej miejscowości, czyli Białej Góry mocno się
rozpiszę.
Ta spora wieś nosi w sobie taki ładunek historii, jaki
wystarczyłby na spore miasto.
Zacznę od tej najstarszej, sięgającej początków XII wieku.
Wtedy to, a konkretnie w roku 1215 papież konsekrował na
biskupa Prus cysterskiego mnicha o jakże pasującym imieniu
Christian.
I w tym momencie pojawia się po raz pierwszy leżący w
okolicach Białej Góry gród o nazwie Zantyr, gdzie nowo
mianowany biskup ustanowił swą siedzibę. Misja poniosła
klęskę i wówczas mój imiennik Konrad Mazowiecki poprosił o
pomoc Krzyżaków. Jak pamiętamy z historii miłosierni bracia
wyrżnęli w pień Prusów i zgodnie z germańską naturą nabrali
ochoty na więcej. Ciąg dalszy jest nam wszystkim znany, więc
go pominę.
W pewnym momencie ponownie pojawia się postać brata
Christiana, który wiedziony z lekka nadwyrężoną ambicją udał
się samopas między Prusów (pewnie naoglądał się filmów z
Rambo…).Ci go pojmali, ale - w odróżnieniu od zakonników
głoszących miłosierdzie boże - miast go zabić puścili wolno.
W XIII wieku nad Zantyrem powiewała biała flaga z czarnym
krzyżem.
W 1280 roku tutejszy komtur przeniósł swą siedzibą do
Malborka i Zantyr zniknął z kart historii na blisko 200 lat.
Pojawia się w roku 1466, kiedy Krzyżacy opanowali gród ze
względu na jego strategiczne położenie nad Wisłą. Już po
kilku miesiącach zostali przepędzeni przez polskiego króla
dzielnie wspieranego przez wojska Gdańska i Elbląga oraz
chłopów żuławskich. Były to ostatnie wzmianki o Zantyrze.
Zapadł się pod ziemię niczym legendarna Atlantyda.
Według najnowszych informacji wszystko wskazuje na to, że po
przeszło stu latach intensywnych poszukiwań, właśnie w
Białej Górze, a ściśle mówiąc na wzgórzu górującym nad tą
miejscowością, czyli NA Białej Górze Zantyr został
odnaleziony przez historyka - amatora, pasjonata z Malborka,
pana Wojciecha Kunickiego. Zawsze podziwiam wytrwałość,
dociekliwość i zdolność do poświęceń tego typu ludzi.
Niestety, nie są to osoby poszukiwane przez tzw. media, gdyż
„sprzedają się” gorzej niż gwiazdki „Idola”.
Następna opowieść będzie mówiła o długowiecznym sporze
między Gdańskiem a Elblągiem i Malborkiem o… wodę.
Chodziło oczywiście o Wisłę.
Wszystko zaczęło się tysiąc lat temu, gdy płynęła ona
równolegle do Nogatu nie mając z nim połączenia.
Dwukilometrowa odległość dzieliła obie rzeki między
miejscowościami Pogorzała Wieś i Barcice, a na wysokości
„naszej” Białej Góry dystans ten wynosił jedynie 500 metrów.
Właśnie w tym miejscu Wisła rozdzielała się na dwa koryta,
co przy okresowym niskim stanie wody powodowało utratę
żeglowności dla barek płynących do grodu nad Motławą. Rajcy
Gdańscy uchwalili więc, że wykonany zostanie przekop
kierujący górny odcinek Nogatu, czyli Liwę do Wisły. I tak
też uczyniono na początku XVI wieku. To posunięcie
doprowadziło do - używając dzisiejszego języka - klęski
ekologicznej, która uderzyła w Elblążan. Po prostu Nogat
uległ takiemu spłyceniu, że zostali pozbawieni dostępu do
Wisły, a trzeba pamiętać, że w czasach swej świetności było
to miasto wielce znaczące na wiślanym szlaku handlowym.
Wtedy też Nogat zyskał mało chwalebną nazwę Martwa Łacha.
Idylla Gdańszczan nie trwała długo: narazili się samemu
królowi Zygmuntowi Augustowi, który „za karę” zezwolił
władzom Elbląga i Malborka na wykopanie kanału łączącego
ponownie Nogat z Wisłą, co wykonano hyżo i z wielką
radością, aby „utrzeć nosa” przeciwnikowi. Z reguły
złośliwość „odbija się czkawką” samemu złośnikowi. Nie
inaczej było w tym przypadku: przekop spowodował gwałtowny
wzrost szybkości przepływającej wody. Dochodziło nawet do
wciągania w nurt Nogatu barek płynących do Gdańska! Na
starych mapach oznaczano to miejsce jako „Meideloch”, czyli
dosłownie „babska dziura”. Określenie to oznacza w języku
niemieckim niebezpieczne miejsce, którego należy absolutnie
unikać. Jeszcze gorzej przedstawiała się sprawa licznych
powodzi będących efektem przerwania wałów przez silny prąd i
wysoki stan wody. Najbardziej katastrofalna miała miejsce w
1611 roku, gdy zniszczeniu uległy mury malborskiego zamku.
Król Zygmunt III wydał dekret, w którym dokonano podziału
wód między zwaśnionymi stronami: Branę i 2/3 z prawego
ramienia Wisły skierowano do Leniwki, a pozostałą część do
Nogatu. Cypel Mątowski został wzmocniony trzema rzędami
drewnianych pali tworzących trójkąt równoramienny z potężnym
„Palem Królewskim” pośrodku. W roku 1627 potop
szwedzki zmiótł te umocnienia z powierzchni Ziemi.
Pierwszego lutego 1840 roku w okolicy wsi Pleniewo utworzył
się na Wiśle olbrzymi zator lodowy, który spowodował
powstanie nowego ujścia Wisły, nazwanego Wisłą Śmiałą. Dolny
bieg Wisły skrócił się aż o 14 km, co doprowadziło do
zwiększenia spadku i pogłębienia koryta rzeki. Coroczne
powodzie obejmowały coraz większy zasięg, a ich skutki były
katastrofalne. Nie będę wnikał w szczegóły tej fascynującej
walki człowieka z żywiołami natury, więc szybko przejdę do
końca XIX wieku. W roku 1888 powódź zalała CAŁY obszar Żuław
Elbląskich aż po Zalew Wiślany. Wtedy dopiero zdecydowano
się na wykorzystanie projektu majora wojsk polskich Woytena
(jeszcze z 1768 roku) odcięcia Nogatu od Wisły śluzą
komorową. Jej budowę rozpoczęto 27 lipca 1914 roku, kolejne
etapy, w tym pogłębienie koryta Starego Nogatu ukończono 1
stycznia 1916 roku, a trzy stopnie piętrzące w Szonowie,
Rakowcu i Michałowie oddano do użytku we wrześniu 1917 roku.
Tym samym umożliwiono żeglugę Nogatem jednostkom o nośności
400 ton, długości 55m, szerokości 8m i zanurzeniu 1,6m.
Podobne śluzy wybudowano w tym samym okresie na Odrze i
Kanale Bydgoskim.
Data ukończenia prac inżynieryjnych w okolicach Białej Góry
jest datą faktycznego końca wojny o Wisłę i dniem, gdy
mieszkańcy Żuław mogli spać spokojniej, podobnie jak władze
trzech zwaśnionych miast. Jak to mówią mądrzy ludzie: „Zgoda
buduje, wojna rujnuje”.
Dodam jeszcze, że właśnie na śluzach przebiegała później
granica między Wolnym Miastem Gdańsk, a państwem polskim.
Zachowały się one w świetnym stanie do dnia dzisiejszego.
Pomijając ich czysto praktyczne znaczenie nie można pominąć
aspektu estetycznego. Powiedzcie sami, czyż nie są piękne?
Z najnowszej historii Białej Góry chciałbym wspomnieć o
Westpreussenkreuz, czyli o Krzyżu Prus Zachodnich. Co mają
wspólnego Prusy Zachodnie ze Wschodnimi, na których terenie
leżał Weissenberg, czyli Biała Góra? Geograficznie niewiele,
ale ideowo - politycznie wprost przeciwnie.
Wzgórze 54 pod Białą Górą, na którym ustawiono pomnik
zostało wybrane z typowo pruskim wyrachowaniem:
1.Jest to najwyższe wniesienie w okolicy, przez co monument
był widoczny z daleka.
2.W tym miejscu zbiegały się granice trzech państw: Polski,
Wolnego Miasta Gdańska i Niemiec.
Data odsłonięcia krzyża – 13 lipca 1030 roku też była
wybrana nieprzypadkowo: histeria nacjonalistycznych
nastrojów w Niemczech dochodziła w tym okresie do swego
apogeum. Krzyż Prus Zachodnich miał wymowę symboliczną -
teutońska bestia powoli unosiła swój łeb i ryczała coraz
głośniej o męczeństwie i tragedii, jakie spotkały „niewinny”
naród niemiecki po Traktacie Wersalskim. Czy coś wam to
przypomina? A może kogoś? Siłą wypędzonego ze starego,
niemieckiego miasta Gdynia wybudowanego w trudzie i znoju
pracowitych Helmutów i Helg?
Fundament pomnika - widoczny we fragmentach do dzisiaj -
wybudowano ze zbrojonego betonu i pokryto marmurowymi
płytami. Na ściętym wierzchołku wzniesienia ustawiono ławki,
wybudowano alejki i schody. Byłoby bardzo „gemutlich”, gdyby
nie polityka. Miast zakochanych par ściskających się za
rączki i patrzących sobie w oczy spotykali się tu goście
ubrani w brunatne koszule z trudem opinające ich mięśnie
piwne i wywrzaskujący swoje uwielbienie dla swego ziomala ze
śmiesznym wąsikiem. W połowie czerwca 1931 roku to „święte
miejsce” odwiedził Hindenburg przebywający z wizytą w
Sztumie.
W 1945 roku na wysadzenie tego cuda w powietrze zużyto sporo
kilogramów trotylu. Niestety nie pomyślano o walorach
widokowych tego miejsca i w latach 70 XX w. obsadzono
wzgórze drzewami. Może warto byłoby je ściąć, gdyż widok
stąd się rozciągający jest tego wart.
Tylko żadnych krzyży, proszę!!
Oto skan oryginalnej kartki z tamtych lat.
Pozwolę sobie na częściowe przetłumaczenie tekstu umieszczonego pod
zdjęciem:
„(…) Jest zbudowany z granitu i ma wysokość 8 m. Ten Krzyż
jest znakiem niezłomnej wiary mieszkańców/ ludu Prus
Wschodnich na całkowite, ponowne połączenie z Macierzą”.
Już na zakończenie - obiecuję! - coś bardzo miłego i
dalekiego od historii, a przy tym przyjemnego dla… ucha.
Przeczytajcie, proszę poniższą listę na głos:
wężymord stepowy, ciemiężnik białokwiatowy, bodziszek
czerwony, strzęplica sina, smagliczka górska, jastrzębiec
żmijowcowaty, pajęcznica gałęzista, traganek piaskowy,
driakiew żółtawa.
Pięknie brzmi, prawda?
Są to nazwy roślin ciepłolubnych rosnących w utworzonym w
roku 1968 Rezerwacie Przyrody Biała Góra.
Pojechałem dalej na południe, a następnie na wschód, by
przez Benowo dojechać do leśniczówki Wygoda. Bardzo miły
leśniczy wskazał mi drogę do szańców z czasów wojen
szwedzkich (1626-1629). Do dzisiejszych czasów zachowało się
dziewięć szańców, z czego trzy wpisano w rejestr zabytków.
Największy z nich ma imponujące wymiary 38x28m, a
najmniejszy 5x6m. Las skutecznie uchronił te nietrwałe
przecież budowle przed zniszczeniem przez deszcze i wiatry.
Wyraźnie widać wały i fosę, a nawet wejścia - przekopy w
tychże wałach. Pogoda troszkę się zepsuła, więc nie mogłem
zrobić dobrych zdjęć ukazujących panoramę doliny Wisły
(widać było nawet zarysy zamku w Gniewie!) Z pewnością przy
słonecznej pogodzie, szczególnie zimą, gdy liście na
drzewach nie ograniczają pola widzenia widoki muszą być
fantastyczne.
Z szańców przez las tak gęsty, jakiego się absolutnie na
Żuławach nie spodziewałem wróciłem do Białej Góry, dalej
przez Piekło i Cypel Mątowski pojechałem w kierunku Kłosowa.
Cypel jest czymś w rodzaju Arki Noego dla niedobitków lasu
łęgowego nad Nogatem, porastającego niegdyś gęstą szatą
nadrzeczne tereny. Aż strach się tam zapuszczać, chyba, że
jest się uczestnikiem kursu survivalowego, ew. chciałoby się
przeżyć namiastkę dorzecza Amazonki. Nie żyją tu oczywiście
przesympatyczne sępy wypatrujące głodnym okiem postaci
samotnego wędrowca, a w wodach nie uświadczysz słodkich
pyszczków piranii, lecz dzikie chaszcze i splątane narośla
zwisające z drzew też robią wrażenie. Ornitolodzy aż
zacierają ręce z uciechy wybierając się w te okolice licząc
na spotkanie z takimi ptasimi rarytasami jak orzeł bielik,
czy kania ruda, ew. czarna. Mnie najbardziej ujął bluszczyk
kurdybanek, ale on nie lata…
Z dendrologicznych okazów dogorywa tu grupa dwunastu
apostołów: tą nazwą obdarzono sześć topól białych liczących
sobie - bagatela - ok. 180 lat. W starych kronikach mówi się
o jedenastu drzewach, więc liczba Uczniów „prawie” zgadzała się od samego początku.
Z Kłosowa drogą tak straszną, że aż nieprawdziwą
dobrnąłem do Miłoradza. Było mi doprawdy miło i byłem zaiste
wielce rad, że dojechałem w całości nie gubiąc żadnych
części swoich, albo motocykla. Jestem przekonany, że gdzieś
w przydrożnych krzakach czaił się duch wielkiego komtura
Wernera von Orseln, który w roku 1321 lokował tu miasto i
teraz złośliwie chichocze widząc pojazdy telepiące się po
drodze wybudowanej - sądząc po stanie technicznym - jeszcze
w jego czasach.
Nie zwiedzam z reguły kościołów katolickich, ale zrobiłem
wyjątek dla kościółka p.w. Św. Michała Archanioła w
Miłoradzu.
Świątynia była otwarta, więc wszedłem do środka nerwowo ściskając w ręce kask pomny powiedzenia, że grzesznikowi, to i w drewnianym kościele cegła na łeb spadnie. Zrobiłem kilka zdjęć:
Na temat ołtarzy bocznych przetrwała do obecnych czasów
następująca uwaga: „Sculptura bona sed pictura mala” (rzeźba
dobra, lecz malarstwo słabe). Jak widać krytycy sztuki nie
są wynalazkiem czasów nam współczesnych. Na ścianie
południowej umieszczono XIV- wieczny krucyfiks.
W roku 1858 spłonęła drewniana dzwonnica i od tego czasu
dzwony wiszą nieco niżej. Ciekawy jest największy dzwon
wykonany przez ludwisarza Petera vom Steyne, który w latach
1398-1415, jako brat zakonny zarządzał malborskim konwentem.
W górnej części na obwodzie widoczna jest odlana wraz z
dzwonem inskrypcja: AVE MARIA GRACIA PLENA HYLF GOT MARIA
BERAT AMEN MASTER PETER. Powyżej tekstu widnieje tarcza z
lwem, a poniżej tarcza z pieczęcią wielkiego mistrza zakonu
krzyżackiego.
Z Miłoradza miałem już blisko do wsi Mątowy Wielkie i Małe. W jednej z nich miał się znajdować cmentarz mennonicki, ale nikt nie umiał go wskazać. W Mątowach Wielkich znalazłem taki piękny kościół:
Nieopodal starą chałupę u stóp wału wiślanego:
Na wale zaś dom jego strażnika i piękne widoki, w tym widok na Most Knybawski o długości blisko 1000 metrów.
Kilka słów o moście: Niemcy postawili go we wrześniu 1939
roku. Oba przyczółki są mocno ufortyfikowane, a we wschodnim
znajduje się schron z płytami pancernymi o grubości 20 cm i
wadze po 18 ton każda!! Obecnie jest to eldorado dla
złomiarzy, którzy już rozgrabili unikatową instalację
hydrauliczną i wodociągową oraz zbiorniki na wodę. Może w
końcu odpowiednie służby obudzą się z letargu i zakończą ten
skandal?
Historia Mostu Knybawskiego jest tak interesująca, że z
pewnością o nim napiszę po powrocie z wiosennej eskapady do
jego wnętrza. (O ile nie zatrzasną się za mną grube wrota,
albo nie natknę się w ciemnościach na niedobitki Werwolfu-
wtedy żegnaj, nadziejo!!)
Przez Miłoradz i Starą Kościelną dotarłem do drogi nr 22,
czyli tzw. „berlinki”, a w języku jej twórców Reichsautobahn
No Eins biegnącej z dalekiego Aachen, przez Berlin, Chojnice
i Starogard Gdański do Królewca. Od Chojnic do brzegów Wisły
wiódł tędy słynny „ korytarz”, czyli trasa łącząca Niemcy z
Prusami Wschodnimi. Eksterytorialności tego właśnie odcinka
żądał Adolf w swoich wrzaskliwych przemówieniach.
Następnym etapem był Nowy Staw leżący nad rzeką Świętą. Jak
widać po nocy spędzonej w Piekle poczułem nieodpartą
potrzebę przebywania w świętych (choćby z nazwy) miejscach.
Miasteczko różni się od innych w tym regionie… ołówkiem. Tak
nazwano ośmioboczną, smukłą wieżę dawnego kościoła
ewangelickiego stojącego na równie smukłym rynku o wymiarach
42x250m. Świątynię wybudowano w pierwszych latach XIX wieku
na miejscu spalonego w 1802 roku ratusza. Dokładnie 12 maja
tego pamiętnego roku niewyspany, a kto wie, czy też trzeźwy
parobek zaprószył ogień w jednym z gospodarstw, co skończyło
się ognistą hekatombą.
Przed wojną miasto nosiło nazwę Neuteich, po 1945 roku
Nytych, a obecną nazwę nadano mu w 1948 roku.
Lada dzień Nowy Staw stanie się polską stolicą wiatraków:
podpisano porozumienie w sprawie wybudowania w najbliższej
okolicy 75 elektrowni wiatrowych. Nie wiem, czy zyska na tym
krajobraz Żuław, ale kasa miasta z pewnością.
Zaczął się powrót na Kaszuby.
Przez Trępnowy dojechałem do Szymankowa. Tragiczne
wydarzenia, które rozegrały się w Szymankowie o świcie 1
września 1939 roku miały swój początek w chwili, gdy powstał
tu znaczący węzeł kolejowy Berlin- Prusy Wschodnie. Nocą 31
sierpnia 1939 roku wyruszył z Malborka pociąg wiozący bydło.
W pewnym sensie była to prawda, gdyż w wagonach ukryty był
oddział szturmowy SS, którego zadaniem było zdobyć mosty na
Wiśle koło Tczewa. Miało to olbrzymie znaczenie dla
Wermachtu, gdyż przy zachowaniu nieuszkodzonych mostów
transport ludzi i sprzętu odbywałby się płynnie. Podstęp się
nie powiódł dzięki czujności polskiego inspektora kolejowego
Alfonsa Runowskiego pracującego w Kałdowie, a więc na
granicy z Wolnym Miastem Gdańsk. Natychmiast powiadomił
żołnierzy w Tczewie i kolejarzy w Szymankowie o tym „ koniu
trojańskim”. Ci ostatni skierowali pociąg na ślepy tor
opóźniając atak na Tczew.
Zemsta hitlerowców była okrutna: zamordowali wszystkich
kolejarzy, celników i ich rodziny.
Oto lista pierwszych ofiar drugiej wojny światowej:
Zawiadowca stacji - Paweł Szczeciński
Jego siostra - Helena Szczecińska,
Asystent - Alfons Runowski,
Dyżurny ruchu - Albert Wigorski,
Zawiadowca Odcinka Drogowego - Mieczysław Olszewski,
Kasjer Biletowy - Marian Chmielecki,
Nadzorca przewozów - Alfons Łukowski,
Torowy - Jan Izydor Żelewski,
Nastawniczy - Maksymilian Gołębiewski,
Nastawniczy - Roman Grubba,
Zwrotniczy - Paweł Kraiński,
Zwrotniczy - Paweł Ploc,
Kasjer biletowy z Kałdowa - Artur Okroy,
Restaurator dworcowy - Anatol Aureli Strzempkowski,
- Elżbieta Lesnau,
- Eugeniusz Jaroszyński,
- Ignacy Waliszewski,
- Mieczysław Strąpkowski,
- Władysław Łukowski,
- Władysław Kamieński,
- Stanisław Szarek,
- Jan Michalak,
- Brunon Ślusarczyk,
oraz nieznany z nazwiska oficer WP o pseudonimie - "Kordian"
Wściekłość Niemców była tak wielka, że mszcząc się na
zwłokach swych ofiar wrzucili je do przydrożnego rowu
stawiając nad nim tablicę z napisem: „Tu spoczywa Polska Mniejszość Narodowa”.
Nie wiem dlaczego nikt nie zadbał o to, by przy ruchliwym
szlaku E 22 umieścić większy znak wskazujący drogę do tak
blisko położonego miejsca martyrologii narodu polskiego, jak
tylko ledwo czytelną tabliczkę.
Jadąc przez przepiękne mosty tczewskie znalazłem się na
zachodnim brzegu Wisły.
Po 23 kilometrach dojechałem do Skarszew. Przejeżdżałem
przez to miasteczko „ tysiące razy” i postanowiłem, że w
końcu się w nim zatrzymam.
Ślady pierwszego osadnictwa odkryto na pobliskiej Paninej
Górze, na której ok. roku 150 n. e. miało swój gród plemię
Wierzyczan. Pierwsze pisemne wzmianki o Skarszewach pochodzą
z roku 1198, kiedy to pomorski książę Grzymisław przekazał
miasto i tereny je otaczające joanitom, czyli rycerzom
Zakonu św. Jana Jerozolimskiego. W roku 1320 Skarszewy
uzyskały prawa miejskie stając się tym samym jedynym na
Pomorzu Gdańskim miastem joanickim z komandorią i baliwatem
(okręgiem administracyjno- wojskowym) tego zakonu. Zakonnicy
urzeczeni pięknem okolic nadali miastu nazwę Schoeneck,
czyli Piękny Zakątek. Pół wieku później Krzyżacy odkupili
Skarszewy i Czarnocin za przeszło 10 000 grzywien pruskich.
Od roku 1613 wzrosła ranga miasta po połączeniu funkcji
starosty skarszewskiego i wojewody pomorskiego. Rozpoczął
swą pracę sąd, który m.in. prowadził w XVII wieku procesy
czarownic. Czynił to tak ochoczo, że tylko w czasie
pierwszych siedmiu miesięcy roku pańskiego 1700 „osądzono” i
spalono na stosach aż cztery kobiety.
W roku 1818 to nieduże dzisiaj miasteczko liczyło więcej
mieszkańców niż ustanowiona wówczas siedzibą władz
powiatowych Kościerzyna.
Do dzisiaj zachowały się fragmenty średniowiecznych murów
obronnych (będących najokazalszą kamienną budowlą obronną z
tamtych czasów na Pomorzu Gdańskim) wraz z basztami: Wysoką,
Szkolną i najlepiej zachowaną - Basztą Skazańców (niegdyś
przytulnym mieszkankiem kata i jego rodziny). Obecny „ Zamek
Joanitów”, w którym prężnie działa lokalny Dom Kultury oraz
mieszcząca się w pięknych piwnicach - jakżeby mogło być
inaczej - „Karczma Joanitów” jest dawnym budynkiem
podzamcza.
Stąd już miałem dosłownie jeden krok do domu, gdzie
zawitałem późnym wieczorem.
Jak więc widzicie nie zawsze wizyta w Piekle kończy się dla
delikwenta wieczną sromotą i potępieniem.
Czego i wam, i sobie życzę.
Amen.