Podróż zmysłowa:

Na samym wstępie chciałbym uprzedzić młodzieńców szarpanych po nocach przez burze hormonów i jednocześnie uspokoić szacowne matrony chroniące pod swymi opiekuńczymi skrzydłami płowowłose pacholęta: wbrew oczekiwaniom i obawom nie będę prawił o jakichkolwiek bezeceństwach!!
Tytułowy stan ciała i umysłu można osiągnąć na ulicy, wśród ludzi, bez obawy o bliskie spotkanie z lokalną prokuraturą. Do tego celu potrzebny jest jedynie… motocykl.

Równie ważnymi elementami są: pewna doza tzw. wrażliwości oraz odpowiednia biografia.
Zacznę od niej na przykładzie swej skromnej osoby.

Pomińmy czasy wczesnego dzieciństwa( pieluchy, butelki, smoczki, misie itp.), aczkolwiek już wtedy moimi lubionymi zabawkami były wszelkiego rodzaju samochody( ech, ta wielka, rycząca, czerwona straż pożarna!!!) i motocykle. Czas podstawówki mierzony był zbiórkami zastępu harcerskiego, z którym wędrowałem po Kaszubach i po trójmiejskich lasach. Rodzice nie zauważyli tych pierwszych symptomów choroby, a później było jeszcze gorzej: studenci mieli znaczne ulgi na bilety ś. p. PKP oraz LOT- u. I tak zachorowałem na nieuleczalną( mam nadzieję) chorobę- podróżowanie. Jest to przypadłość wielce niepraktyczna w obecnych konsumpcyjnych czasach: miast zbierać w domu kolejne gadżety świadczące o mym statusie finansowym bezmyślnie tracę czas i pieniądze na kolejne wyjazdy. Koszt „ plazmy” przeliczam na litry benzyny, a za futro z norek zrealizowałbym najbardziej dziką podróż.  Sprawa tego ostatniego drobiazgu każe mi wspomnieć o najważniejszym aspekcie prawidłowego przebiegu choroby, tzn. żonie.
Byłoby najlepiej, gdyby stwierdzono u niej wyżej wymieniony, podobny do Waszego stan patologiczny. W przeciwnym wypadku może dochodzić do permanentnych kłótni wynikających z rozbieżności priorytetów finansowych- nie zawsze będzie można wytłumaczyć swej lepszej połowie, że futro może poczekać, gdyż potrzebujecie kasy n. p. na miesięczny wyjazd w rumuńskie Karpaty. Rodzina i znajomi prędzej, czy później i tak uznają Was za co najmniej nienormalnych i nieodpowiedzialnych, a Waszą małżonkę- za świętą kobietę. Musicie się z tym pogodzić, aby móc żyć dalej w swym dziwacznym świecie.

Co innego, gdy- tak, jak mnie- będzie Wam dane spotkać na drodze życia kogoś tak niezwykłego, jak moja Jagódka.
Po tym przydługim wstępie mogę ruszyć z Wami w tytułową podróż zmysłów. Mówiąc językiem księgowych wspomniałem dotychczas o stratach, a teraz przejdę do zysków(, chociaż akurat taki język ABSOLUTNIE nie pasuje do tego, o czym chcę napisać).
O ile zimą przypominam starego niedźwiedzia, który niechętnie opuszcza swą gawrę, to latem żal mi każdej godziny snu. Co może równać się z chwilą, gdy ciemne niebo letniej nocy zaczyna się przejaśniać, a pierwsze ptaki rozpoczynają swój dzień śpiewem, który niesie się daleko wśród wszechogarniającej ciszy? Nawet zapachy jeszcze śpią…

(Gdzieś usłyszałem takie zdanie, że muzyka jest językiem Boga. Wszelka muzyka, nie tylko ta stworzona przez człowieka…)

Niebo staje się powoli coraz jaśniejsze, a powietrze zaczyna tonąć w oceanie zapachów ziół, traw i ziemi. Napięcie dramatycznie wzrasta, by wybuchnąć wschodem Słońca. Budzą się w tym momencie uśpione atawizmy każące spojrzeć na naszą gwiazdę jak na Boga, dzięki któremu możliwe jest wszelkie życie na naszej maleńkiej planecie. Jeśli jest Wam dane przeżyć ten spektakl gdzieś daleko od ludzi, najlepiej z ukochaną osobą, będzie to znaczyć, że albo już chorujecie, albo jesteście bliscy wchłonięcia przez magię podróżowania. Cóż bowiem znaczą wobec takiej chwili wszystkie zabawki tego świata? Czy warto dla nich dać się zwariować, by stanąć do wyścigu szczurów?
Później gotujecie wodę na palniku. Słychać, jak zaczyna szumieć, później jej bulgot staje się coraz głośniejszy, w końcu zaczyna wylewać się z metalowego kubka. Zalewacie nią liście świeżo zerwanej mięty, której aromat łączy się z otaczającymi Was zewsząd zapachami. Czekacie kilka minut i wtedy w dłoniach czujecie ciepło. Siedzicie jak zaczarowani, coraz bardziej nieobecni. Kwadrans, pół godziny, godzinę…
Powoli można się pakować i ruszać w dalszą drogę.

Jazda motocyklem ma w sobie coś orgiastycznego- jest to jedna z niewielu chwil w życiu człowieka, gdy intensywnie pracują wszystkie jego zmysły.

Po pierwsze- dotyk: siedząc praktycznie na silniku czuje się jego drgania, gdyż każdy ruch tłoków i reszty mechanizmów przenosi się na kierowcę. Uczucie to potęguje się w momencie pracy prawego nadgarstka otwierającego przepustnice gaźników- wtedy też zaczyna jeszcze bardziej pracować zmysł słuchu.( Gang pracującego dolniaka jest jednym z najpiękniejszych dźwięków, jakie było mi dane słyszeć w życiu…) Przy wolnej i spokojnej jeździe wpływają pod kask: śpiew ptaków, szum drzew poruszanych wiatrem, szczekanie psów, pianie kogutów i muczenie krów na pastwiskach. Tu z kolei pora na zmysł węchu- nie tylko zapach obornika dociera do nozdrzy bajkera! Jadąc o świcie zanurzam się w zapachy wstającego dnia- wilgotnej od porannej rosy trawy, lub świeżo skoszonego siana, lasu, czy bagien. O tej porze dnia są to szczególnie intensywne przeżycia, osiągające swe apogeum podczas deszczu, a szczególnie burzy. Burza!!! Jazda w jej trakcie pobudza wszystkie zmysły dochodząc do granic możliwości odbioru: bijące w twarz smaganą dzikim wiatrem krople deszczu, jego smak, grzmot piorunów i blask błyskawic na czarnym niebie, zapach ozonu unoszący się w powietrzu i uderzająca w stopy woda rozbryzgiwana kołami motocykla. To wszystko tworzy tak nieprawdopodobnie intensywny koktajl, że jak tylko mogę ruszam w drogę widząc nadchodzącą burzę. Nie jest to może zbyt rozsądne, ale jak dotąd uniknąłem celnego trafienia z ręki Zeusa Gromowładnego. 

Na koniec wspomnę o najważniejszym chyba- szóstym zmyśle.
Wielokrotnie „ Coś” mi mówiło, by zwolnić przed zakrętem. Gdy to czyniłem wyskakiwał zza niego np. rozpędzony TIR, którego naczepę zarzucało na „ mój” pas ruchu. Innego dnia przyśpieszyłem wiedziony dziwnym impulsem i zobaczyłem w lusterku wstecznym, że z ciężarówki, która mnie przed sekundą mijała zaczęły wysypywać się na jezdnie grube deski, gdy pękł spinający je pas. Często to „ Coś” każe mi skręcić w mijaną drogę, dzięki czemu widziałem takie miejsca, o których istnieniu nawet nie marzyłem.

Mam nadzieję, że obroniłem swą tezę o transcendentnym aspekcie jazdy motocyklem. Może ktoś kiedyś napisze na ten temat książkę, albo rozprawę naukową. Dla mnie wielką radością jest to, że poznałem całkiem sporą grupę ludzi, dla których opisane przeze mnie doznania nie są czymś absolutnie obcym. Co ciekawe, ta grupa stale się powiększa!!
Do zobaczenia na trasie!

Konrad Bies Dobrzyński